Wspomnienia z Warszawy, odc. 1

Wczoraj poprosiliśmy Was o nadsyłanie Waszych przemyśleń po koncercie w Warszawie. Zapraszamy do lektury przemyśleń, którymi podzielił się z nami Pivek aka FraterMajor!

Pół roku przed koncertem

Do czasu koncertu należałem do tej grupy fanów, którzy doskonale znają repertuar zespołu, mają całą dyskografię (w tym dużo edycji specjalnych), sypią datami nagrań bootlegów z rękawa i… nigdy nie byli na koncercie zespołu na żywo, ani nie wkręcili się w społeczność fanów.

Powody były różne: z jednej strony w dawnych czasach, kiedy były organizowane wyjazdy klubowe, zabrakło mi determinacji i odwagi, żeby pchać się w nieznane, a dodatkowo nie żyłem zbyt dobrze z ludźmi; z drugiej zaś strony, wiecznie brakowało mi pieniędzy i czasu, aby zrealizować nawet łatwiejsze marzenia, czyli np. zapisać się do Backstage With JBJ. Bardzo żałowałem, że nie mogłem pojawić się w Gdańsku i miałem poczucie, że ominęło mnie coś ważnego. Tak samo czułem się, kiedy w ostatniej chwili musiałem zrezygnować ze zlotu fanów, który był we Wrocławiu, bo rodzina mi się pochorowała. W tak zwanym międzyczasie zorientowałem się też, że straciłem coś bezpowrotnie: z zespołu odszedł Richie, Jon z każdym kolejnym rokiem tracił głos, a albumy od czasów Circle nie osiągały już takich pozycji na listach przebojów jak kiedyś. Jedyne, co w całej sytuacji było pozytywne, to że przez kilka lat zdążyłem się przekwalifikować i zacząłem zarabiać fajne pieniądze.

Kiedy pod koniec 2018 roku ogłoszono, że będzie kolejny koncert w Polsce, tym razem w Warszawie, to wiedziałem, że muszę coś z tym zrobić. Długo biłem się z myślami i analizowałem czego oczekuję od tego wydarzenia, a także kalkulowałem ile warto poświęcić na swoje marzenia oraz czy przypadkiem nie jest to ostatnia szansa zobaczyć swój ulubiony zespół na żywo. Najpierw pomyślałem, że wystarczy mi bilet gdzieś pod sceną. Jednak czytając opis pakietów VIP stawiałem sobie wymagania coraz wyżej, aż… pogadałem z Żoną, która nie była zachwycona ceną najdroższego pakietu, ale podeszła ze zrozumieniem do tematu. W ten oto sposób najpierw stałem się członkiem Backstage With JBJ, a następnie – jak się później okazało: chronologicznie drugim – posiadaczem pakietu Ultimate, który kupiłem jak tylko odblokowano taką możliwość. Po kilku tygodniach bilet dotarł listem poleconym. Cały szczęśliwy odłożyłem bilet na półkę. Pozostało tylko czekać na jedno z moich życiowych marzeń. Bilet przeleżał nietknięty przez całe pół roku, pomiędzy singlem Who Says You Can’t Go Home, a puszką po Coca-Coli z napisem Bon Jovi.

Bezpośrednio przed wyjazdem

Pod koniec maja zorientowałem się, że jestem strasznie zapracowany i nie miałem czasu zająć się przygotowaniami do koncertu. Zacząłem więc myśleć czego pragnę. Dotarło do mnie, że bardzo chciałbym mieć zdjęcia z członkami zespołu, ich autografy, a także chciałbym poznać wszystkich tych fanów z Polski, których do tej pory kojarzyłem wyłącznie z Internetu. Ucieszyłem się więc, kiedy Always ogłosił, że po koncercie będzie zlot fanów. Nawet nie zdajecie sobie sprawy jak bardzo byłem szczęśliwy wiedząc, że spotkam Was tam wszystkich. Wiedziałem też, że jedyna szansa na zdobycie zdjęć i autografów to starówka miasta, czyli trzeba było sobie zarezerwować czas przed koncertem i dzień wcześniej. Oprócz tego nie wiedziałem dosłownie NIC. Kiedy zespół przybędzie? Jak? W którym hotelu będą nocować (obstawiałem Marriott)? Czy będą chodzić po starówce? Razem czy osobno? Czy wystarczy siedzieć w jakimś miejscu i czekać czy można sobie jakoś dopomóc szczęściu? Postanowiłem przyjechać zatem w czwartek wieczorem, a wyjechać tuż po afterparty. Układając listę do pakowania zastanawiałem się na czym będę zbierać autografy. Wybór padł na Crush, od którego wszystko się zaczęło, oraz THINFS – jako najnowsza płyta i wizytówka obecnej trasy koncertowej.

11 lipca, czwartek

Do pociągu z Wrocławia wsiadłem o 14:20. Przed wyjazdem byłem strasznie zajęty i nawet nie znałem dokładnej lokalizacji pensjonatu, w którym wziąłem nocleg. Zdążyłem tylko zamówić koszulkę z odbiorem na miejscu (Droga Redakcjo – gorące dzięki za ogarnięcie tego tematu!). Jeszcze będąc w pociągu przeczytałem informację o nierejsowym samolocie z Zurichu, który wg przewidywanej ścieżki z FlightRadar miał być mniej więcej nade mną. Kiedy dojechałem do Warszawy byłem już też po obejrzeniu filmiku z lotniska – byłem szczęśliwy, że akcja z koszulką się udała, choć trochę niepocieszony, że sam nie pomyślałem, aby się tam zjawić. No cóż – brak doświadczenia. Poszedłem jeszcze na chwilę do Hard Rock Cafe i do Złotych Tarasów, bo ktoś rzucił info, że Hugh był tam widziany. Potem poszedłem już do SKMki, która zawiozła mnie na kwaterę na Gocławek. Po zameldowaniu wziąłem najpotrzebniejsze rzeczy i jak najszybciej pojechałem na starówkę. Przejeżdżając przez Wisłę przeczytałem na Facebooku, że Mateusz upolował zdjęcie z Tico. Dzięki odbiciu w szybie wiedziałem, że wydarzenie miało miejsce gdzieś w okolicach Teatru Narodowego. Serce biło coraz szybciej, a emocje sięgały zenitu…

Najpierw podszedłem pod kolumnę Zygmunta. Doszedłem jednak do wniosku, że nic dobrego mnie tam nie spotka i natychmiast ruszyłem na plac Piłsudskiego. Na Krakowskim Przedmieściu spotkałem Mateusza, który zamieścił selfie z Tico. Przywitałem się z nim pełen radości, że oto poznałem osobiście pierwszego fana, którego twarz kojarzę ze zdjęcia redakcji Always (Mateusz, jeśli to czytasz to mam nadzieję, że nie masz mnie za świra po tym przywitaniu. Po prostu nie wiesz jak się cieszyłem z tej chwili). Chwilę później poznałem Adriana, który – o dziwo – kojarzył mnie jeszcze z czasów FoF. Pogratulowałem mu udanej akcji z koszulką. W tym momencie okazało się, że obok nas jest taksówka, która wg plotek wiozła Davida Bryana do restauracji. Po szybkiej akcji korupcyjnej znaleźliśmy się niewielką grupą fanów pod rzeczoną restauracją. Bez zastanowienia tam wtargnęliśmy. Chyba byłem zbyt przejęty chwilą, bo stojąc na korytarzu nie zauważyłem Davida, który – jak się później okazało – siedział 10 metrów ode mnie… na prośbę obsługi musieliśmy wyjść z restauracji. Nie poddaliśmy się jednak, zamówiliśmy jedzenie i picie wyczekując kiedy Dave wyjdzie. Spędziliśmy miło czas rozmawiając i poznając się z fanami, którzy w coraz większej ilości przybywali pod restaurację. Udało mi się wspiąć na murek i zrobić zdjęcie Dave’a przy stoliku.

W międzyczasie okazało się, że ci, którzy spędzili czas pod Hotelem Europejskim mieli więcej szczęścia. Jak grzyby po deszczu na Facebooku zaczęły się pojawiać zdjęcia z Philem, Johnem S., Obiem. A my ciągle byliśmy z niczym. W końcu pogadaliśmy z obsługą, która zapewniła nas, że przekaże prośbę o możliwość wzięcia autografu. Niestety… po chwili okazało się, że wystawili nas do wiatru i wyprowadzili Dave’a tylnym wyjściem. Rzuciliśmy się więc biegiem do hotelu, ale niestety – do 23 nikt z zespołu już nie wystawił nosa z hotelu, a przynajmniej nie zauważyliśmy.

Czwartek zakończyłem z poczuciem ogromnej frustracji i straciłem już nadzieję na autografy. Jedynym pozytywnym aspektem było poznanie kilku fanów: Adriana, Sebastiana, Mateusza. Chłopaki – jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi – dzięki za ten szalony i upojny wieczór.

12 lipca, piątek przed południem

Mimo poczucia porażki postanowiłem realizować następnego dnia plan, który sobie założyłem. Pojechałem więc najwcześniej jak się dało pod Hotel Europejski i zameldowałem się tam już o 8:30. Na miejscu okazało się, że jestem sam. Biłem się z myślami co ja właściwie tam robię. Nikogo nie ma… stoję jak głupi pod hotelem z dwiema płytami, flamastrem i plecakiem… normalnie kosmos.

Na szczęście chwilę później przyszła przemiła KM ze swoim mężem. Zjawiła się też niejaka Pamela. We czwórkę było nam już raźniej. W końcu przyszła nam do głowy myśl, która okazała się absolutnie genialna w swojej prostocie. Któreś z nas zapytało „Właściwie to czemu stoimy przed hotelem zamiast usiąść sobie we foyer?”. Owocem tej decyzji było wejście jak nigdy nic do hotelu i zajęcie miejsc w fotelach. Ta decyzja okazała się jedną z najlepszych, jakie podjęliśmy.

Około 9:40 obok nas przeszedł jakiś starszy człowiek, ubrany w dres i czapeczkę baseballową. Włóczył nogami jakby uciekł z wycieczki geriatrycznej – totalna demitologizacja bohatera. Na nosie okulary, siwe włosy. Twarz jednak była jakoś dziwnie znajoma… szybkie spojrzenia po nas… „Hugh…?”, „Nie, to nie może być on…”, „No mówię Wam, że to Hugh…”. Szybka decyzja – wstaję od stolika, podchodzę i zadaję pytanie płynną korporacyjna angielszczyzną „Excuse me, Hugh McDonald?”. Popatrzył na mnie ze spokojem i odpowiedział „Yeap, it’s me”. Ogromna radość w sercu. „I’m so happy we can meet. Wouldn’t you mind if I get your signature and photo with you?”. I nerwowe przeszukiwanie okładki Crusha w poszukiwaniu dobrego miejsca na podpis. Hugh szybko uświadomił mnie – „Probably you will not find my photo there”. “That’s right – I will get CD where actually you have first official photo”. Podałem mu THINFS, gdzie podpisał się obok swojego zdjęcia, a następnie zrobiliśmy sobie selfie. Pierwszy sukces tego dnia. I pożegnanie. „Have a nice show at the evening!”

Nie minęło 20 minut, a obok nas przechodzi jakiś znajomo wyglądający murzyn, ale w piżamie a nie dresie. Tym razem nie było już dłuższego zastanawiania się. Szybka decyzja. „Excuse me, Everett Bradley?”. Uśmiech i potwierdzenie spowodowało znów mnóstwo radości. Podpis na THINFS w wolnym miejscu, selfie. 2:0. Znów pożegnanie. „Have a nice show at the evening!” Niestety, chwilę później obsługa hotelu nas zdecydowanie wyprosiła. Czekaliśmy więc dalej przed hotelem licząc na trochę szczęścia. A ono nadeszło dość szybko.

Okazało się, że tego ranka na spacer po Ogrodzie Saskim wybrał się Phil. Akurat trafiliśmy na moment kiedy wracał, a pod hotelem zebrała się większa grupa fanów. Phil chętnie rozmawiał, robiliśmy sobie z nim selfie, rozdawał autografy. Idąc za ciosem z dnia poprzedniego, kiedy Adrian namawiał go na Dry County, postanowiłem pójść tym śladem „Phil, we are hoping very much for Dry County during the show”. „Dude, me hoping too”. Odpowiedź wprowadziła nas wszystkich w wybitnie radosny nastrój. 3:0

Wróciliśmy zatem pod główne wejście hotelowe i zastanawialiśmy się jak zwiększyć swoje szanse na spotkanie pozostałych muzyków. Okazja nadarzyła się sama. Przed bocznym wejściem pojawił się John Shanks wyraźnie czekający na kogoś. Parę metrów obok stała jednak obsługa hotelu. Szybka kalkulacja – zdecydowanym krokiem, ale z całkowitą kulturą wtargnąłem do hotelu. Zanim obsługa się zorientowała za mną weszła KM oraz parę innych osób. Bez żadnego owijania w bawełnę przeszliśmy do rzeczy. „John, we are happy we can meet you. Can you sign album please and can we take a selfie together?”. John był wyraźnie zmieszany i chyba nie był zadowolony z obrotu spraw. Płytą podpisał, ale na selfie był bardzo poważny. „John, you are very sad. What you will say for little smile?”. Drugie selfie już wyraźnie weselsze. Autograf zrobił obok zdjęcia Jona i postanowiłem to skomentować. “Signature near the boss? You are brave man!” 🙂 Zdążyliśmy jeszcze pożegnać Johna kiedy wsiadał do taksówki. „Have a nice show at the evening”. 4:0

W drzwiach pojawił się jeszcze Obie, ale tutaj obsługa hotelu była szybsza. Ze spokojem zapytałem czy pozwolą mi jeszcze wziąć autograf i selfie. Ochroniarz hotelowy nie zostawił żadnych wątpliwości, że jestem już persona non grata. Warto jednak było – cztery autografy i cztery selfie! Później jeszcze o 12:00 Mateusz przeprowadził wywiad z Philem, który po raz drugi tego dnia spotkał się z fanami. Spotkanie zaowocowało obszerną sesją zdjęciową.

Czekaliśmy jeszcze do 13:00 mając nadzieję na Dave’a albo Tico, ale nikt nowy już się nie pojawił. Jakaś pani miała też okazję pogadać z Obiem. Okazało się, że szef i tak mieszka w innym hotelu. Na miejscu spotkałem jeszcze Alana, który bardzo mi pomógł w kwestii zrozumienia czego spodziewać się dokładnie po pakiecie Ultimate i jak on jest zorganizowany. Pozostało nam zatem już tylko udać się na koncert. Po drodze poszedłem jeszcze odebrać koszulkę i zostawiłem plecak w depozycie. Punkt 14:30 zameldowałem się pod bramą nr 5.

12 lipca, piątek po południu

Na miejscu paru szeryfów wśród fanów chciało wyraźnie oddzielić poszczególne grupy fanów z pakietami VIP. Na szczęście w każdej sytuacji z moim pakietem miałem scenariusz win-win 🙂 Po chwili weszliśmy za bramę obiektu i ustawiliśmy się w kolejce. Za ogrodzeniem pod bramą nr 4 stała już kolejka fanów na płytę, gdzie dojrzałem Adriana oraz Frankiego, którzy rozdawali kartki na akcję z polską flagą na Wanted. Szybko podbiegłem do płotu. „Panie Redaktorze, dajcie mi 50 kartek szybko, to rozdam w sektorze VIP”. Po chwili mając kartki w ręku, po angielsku wytłumaczyłem grupie co i kiedy ma zrobić (Frankie, dzięki za tamten moment!). Obsługa zaprowadziła nas następnie na drogę dojazdową na płytę stadionu, gdzie dopiero 15:45 zaprowadzono nas za kulisy sceny. Na miejscu mieliśmy okazję obejrzeć sobie dokładnie produkcję od tyłu. W widocznym miejscu była wywieszona setlista z Dusseldorfu. Zacząłem się zastanawiać czy będzie to również plan na Warszawę.

Dodatkowo – ku mojemu szczęściu – po raz trzeci spotkałem Phila, a także nareszcie mogłem zrobić sobie selfie i wziąć autograf od Obiego. 5:0

Przez cały czas w grupie fanów gadaliśmy to po polsku, to po angielsku. Wymienialiśmy nasze doświadczenia, przesłuchane koncerty. Dziewczyny bardzo liczyły na taniec z Jonem na Bed Of Roses.  Niestety, z zapowiadanego cateringu były nici, ale na szczęście VIPy miały wystawione kartony z chipsami oraz colę z lodówki. Wziąłem trochę dla poznanych fanów oraz sobie na zapas, po czym zająłem miejsce tuż przy barierkach. Kątem oka widziałem na płycie Adriana i Bodzia. Nie czekając ani chwili dłużej na chwilę wyszedłem z sektora i przywitałem się z Bodziem. Nareszcie mogłem mu podziękować osobiście za to wszystko co zrobił dla sceny Bon Jovi w Polsce! Niestety, powiedział mi jak Live Nation przed koncertem potraktowało akcję kartek na Wanted. Aż mi się przykro zrobiło chłopaki – wiem ile serca w to włożyliście.

Nareszcie nadeszła godzina 19:00 i zaczął się występ Switchfoot. Nie powiem – fajnie grali, ale zadziałała zasada inżyniera Mamonia z Rejsu: najbardziej podobają mi się melodie, które już znam. Nie potrafiłem specjalnie bawić się przy tej muzyce. W tej chwili olśniło mnie i przypomniałem sobie, że jeden z fanów na trasie w USA miał szczęście i pozwolono mu zaśpiewać całe Born To Be My Baby, a tak się składa, że też chętnie był któryś z hitów zaśpiewał. Marzenie, marzeniem – nie czekając długo postanowiłem dopomóc marzeniu i na dwóch nadwyżkowych kartkach napisałem wiadomość do Jona.

W pogotowiu trzymałem też w kieszeni flamaster i THINFS razem z Crushem na następne autografy. Występ Switchfoot się skończył. Pozostało mi już tylko czekać na chwilę upragnioną od pół roku.

Równo 20:30 – ZACZĘŁO SIĘ! Niesamowite otwarcie koncertu z polskimi elementami, po czym zespół który wyskoczył na scenę… No i Jon! Po raz pierwszy mogłem zobaczyć człowieka na własne oczy!!! Nareszcie mogłem bawić się przy wszystkich tych utworach, o których tak długo marzyłem. Oglądałem mnóstwo koncertów i wiedziałem, że ta trasa – jak żadna wcześniej – jest starannie wyreżyserowaną produkcją i nie należy spodziewać się zmian w setliście. Mimo to nigdy nie zapomnę darcia się na „Coming hooooooooome” przy THINFS.

Zaskoczyło mnie tempo produkcji – pomiędzy utworami praktycznie nie było żadnych przerw. Chwilę później zaczęły się dźwięki Raise Your Hands. Już oczami wyobraźni widziałem te ręce unoszone w rytmie refrenu. Petarda!

No i You Give Love A Bad Name. Pamiętam jak po akcji w klubie Lokomotywa jako fani mieliśmy poważne wątpliwości czy w Polsce na stadionie fani zaśpiewaliby słowa w przewidzianych przez zespół momentach. Potem Gdańsk na nagraniach rozwiał wszystkie wątpliwości. A teraz w Warszawie wzorem setek przesłuchanych bootlegów mogłem sam wydrzeć się na wszystkich refrenach.

Potem kolejne utwory za utworami, które przynosiły dobre wspomnienia z kupowanych płyt – Lost Highway w edycji japońskiej, Have A Nice Day w dualdisc, Keep The Faith dorwane w dwupłytowej edycji specjalnej w antykwariacie w Berlinie… W międzyczasie, kiedy tylko spodziewałem się, że Jon będzie skupiał uwagę na naszym sektorze, unosiłem do góry moją wiadomość licząc na łut szczęścia. I rzeczywiście – był moment, w którym Jon spojrzał dokładnie w naszą stronę, zmarszczył oczy rozczytując z daleka co mam napisane, a następnie nieco się uśmiechnął. Razem z grupką osób obok mnie byliśmy przekonani, że wiadomość jest przeczytana. Pozostało tylko czekać, czy zostanie zrealizowana. Potem Amen – słuchajcie: czy wy Wiecie jakie to wrażenie zrobiło na mnie oglądane spod sceny? CAŁY stadion rozświetlony latarkami z telefonów – COŚ NIESAMOWITEGO. A w międzyczasie już było Bed Of Roses, gdzie – ku niepocieszeniu sporej części żeńskiego aktywu obok mnie – fanka spełniająca kryteria wzrostu, biustu i koloru włosów była już wybrana przez ochronę chwilę wcześniej. Potem zaskoczenie – zamiast Blood On Blood z listy wywieszonej za kulisami poszedł Rollercoaster, którego jakoś nie darzę specjalną estymą.

Potem Jon, który powiedział „Czas wrzucić drugi bieg!”. Po wybijanym rytmie już wiedziałem, że na śpiewanie It’s My Life nie mam szans. Ale nie miało to już żadnego znaczenia – hit od którego wszystko się zaczęło poruszył stadion. Ludzie obok mnie skakali i darli się wniebogłosy. Potem We Don’t Run co do którego mam wątpliwości, czy Jon podjął dobrą decyzję nie wyznaczając go na singiel. Przecież ten utwór to koncertowo-radiowa petarda! No i potem Wanted – też już wiedziałem, że nic nie zaśpiewam, ale podobnie jak wcześniej – nie miało to znaczenia. Zbliżając się do D-dur wieńczącego hymn miałem przed oczyma wszystkie serca kupione duetem Jon & Richie, którzy stali ramię w ramię obok siebie i przez wszystkie koncerty przez Wembley 95, Zurich 2000, New Jersey 2001 tak samo dawali świadectwo ogromnej więzi ich łączącej. Wszystko się zmieniło, skład zespołu, wokal Jona, czasy… ale Wanted dalej jest jakimś ponadczasowym hymnem, który spina wszystkie epoki przedsiębiorstwa pod tytułem Bon Jovi…

Jeśli przed chwilą był drugi bieg, to teraz już chyba należało powiedzieć, że trzeci. Jak tylko zabrzmiała pełna sekwencja akordów Lay Your Hands On Me z organów Hammonda, jako pierwszy z mojego sektora wydarłem się na cały głos refrenem i chyba udało mi się zachęcić sporo fanów obok mnie do podobnej aktywności. W pogotowiu oczywiście telefon, sprawdzone ustawienia aparatu, płyta otwarta na właściwej stronie oraz flamaster z odczepioną zatyczką. Chwila niecierpliwości w oczekiwaniu na drugą zwrotkę i… Jon co prawda zszedł, ale na drugą stronę… 🙁 Cóż za niesprawiedliwość zaszyta w różnicach w cenie biletu… Pomyślałem, że po drugiej stronie są prawdziwi szczęściarze, i to nie tylko w kwestii akurat tego koncertu, ale trasy w ogóle. Przecież często się już zdarza, że Jon nie schodzi do ludzi.

A potem Captain Crash, chyba moja druga ulubiona piosenka z mojego pierwszego albumu Bon Jovi. Zawsze chciałem na żywo powtórzyć to co widziałem na nagraniach – to machanie rękami lewo-lewo-prawo-prawo w tłumie. Co za przeżycie! No i na koniec cudowna niespodzianka – cała czwórka wybiegła na front. Chociaż postanowiłem sobie, że będę tylko nagrywać THINFS i pierwszy utwór encore, aby nie psuć sobie zabawy, to tutaj nie wytrzymałem. Wyciągnąłem aparat i zacząłem filmować to wydarzenie. A ponieważ chłopaki bez żadnej przerwy przeszli na moje ukochane I’ll Sleep When I’m Dead i Bad Medicine, to już za jednym zamachem nagrałem całość tego zestawu. Cóż za energia kipiała z zespołu: Dave walący w klawisze, Jon i te jego dzikie ruchy przed ostatnią powtórką refrenu Bad Medicine. Myślałem przez chwilę, że to będzie wstęp do Shout, ale niestety nie… szkoda.

Kiedy zespół zaczął I’ll Be There For You to oczami wyobraźni widziałem szczęśliwego Adriana, który dopiął swego – Jon założył na siebie prezent od fanów! Opłaciło się! Zwycięstwo! No i to śpiewanie „Łooooo-ooooo-ooooooo….”. Wydawało mi się, że czekałem na to całe życie. Oczywiście wiedziałem, że nieubłaganie zbliżamy się do końca. Przed nami już tylko Livin’. Oczywiście wiedziałem, że po koncercie mogą zdarzyć się różne ciekawe rzeczy, dlatego już w trakcie ostatniej piosenki poprosiłem na chwilę szefa ochroniarzy, którego znałem już z wycieczki za kulisami. Zapytałem go, czy dałoby radę po koncercie zdobyć oryginalną kartkę z setlistą, bo to jedna z największych pamiątek po koncercie. On popatrzył na mnie wzrokiem pełnym zrozumienia, sięgnął do tylnej kieszeni… i wyciągnął złożoną kartkę z setlistą, którą mi wręczył. Słuchajcie – radości nie było końca. Nie doszliśmy jeszcze do finału Livin’ a już w kilka osób strzeliliśmy sobie z tą setlistą fotki w sektorze.

A ja już byłem bliski spełnienia. Niesamowity koncert, pięć selfie, pięć autografów, pakiet VIPa w torbie, cudowni członkowie fanklubu spotykani przez całe dwa dni… czego chcieć więcej?

Ukłony – z radością robiłem zdjęcie za zdjęciem. Chłopaki odwalili kawał dobrej roboty. Byłem im tak wdzięczny. Spełniłem marzenie swojego życia.

Krótki spacer do depozytu, następnie do sklepu fanklubowego. Jakby radości było mało – upolowałem OSTATNI plakat z trasy, który ktoś chciał już kupić, ale się rozmyślił. Koszulkę już miałem, naszą fanklubową, chusta była w pakiecie VIP, plakat trzymałem w ręku, bluza i kurtka za droga, no to postanowiłem wziąć sobie baseballówkę.

Pozostało już tylko iść na afterek. Kolejka do baru mnie zaskoczyła, a poza tym nie mieli jedzenia. Poszliśmy więc z KM i jej mężem na Orlen gdzie wszamałem soczystego hamburgera – pierwszy posiłek od śniadania (oprócz chipsów) oraz nadrobiłem braki w płynach (specjalnie się oszczędzałem, żeby nie iść do toalety). A na afterku niespodzianka za niespodzianką – poznałem wreszcie M.J. (strasznie Cię przepraszam, że nie dotarłem do knajpy w czwartek wieczór, ale tak bardzo chciałem zapolować na autograf – mam nadzieję, że rozumiesz). Poznałem też Damneda – nareszcie osobiście. Tyle razy planowaliśmy się zobaczyć na żywo i zawsze coś stało na przeszkodzie. Sdms też się pojawił.
I ja tam byłem – miód i wino piłem… Niestety, o czwartej czas było się zbierać do Wrocławia. No i potem się okazało po południu, że chłopaki z fanklubu mieli świetny pomysł i dużo szczęścia – autograf na koszulce oraz na płytach od samego szefa… znowu pomyślałem, że głupio zrobiłem wracając tak szybko, ale cóż – znowu brak doświadczenia. Chłopaki, tak bardzo się cieszę, że Wam się udało! Brawa dla Was!

Czy czegoś żałuję? Tak….
Żałuję, że 19 lat zajęło mi wybranie się na pierwszy koncert zespołu.
Żałuję, że 19 lat (nie licząc jednego przelotnego spotkania z sdmsem) zajęło mi spotkanie się z Wami – kochani koledzy i koleżanki
Żałuję, że wiele lat temu na FoF wszczynałem jakieś burdy o pietruszkę, które po latach są nic nie warte. Kompletnie nic. Droga Redakcjo, koledzy i koleżanki z tamtych czasów – jeśli ktoś z Was chowa jeszcze jakiś uraz to bardzo przepraszam. Mam nadzieję, że będziemy się jeszcze razem wszyscy dobrze bawić. Bardzo też chciałbym się włączyć we wszystkie przyszłe akcje fanowskie, a jeśli będziecie chcieli, to również w dalsze utrzymanie i rozwój serwisu Always.
Żałuję, że przez tyle lat ani razu nie wsparłem Always choćby drobną kwotą na utrzymanie serwera. Obiecuję, że jak tylko przeprowadzę się do nowego mieszkania i odsapnę finansowo, to naprawię ten błąd jak najszybciej.
Żałuję, że nie udało mi się dotrzeć na afterek zanim nie zniknął Bodzio. Artur, jeśli to czytasz, to mam nadzieję, że jeszcze spotkamy się szybciej niż później!
Jesteście wszyscy niesamowici. Koncert koncertem, ale takie emocje jakie towarzyszyły mi przy wszystkich spotkaniach i ściganiu się po autografy i selfie, zbiera się tylko raz w życiu. Dziękuję za to wszystko co razem przeżyliśmy. Widzimy się na następnym koncercie lub zlocie!
Ściskam Was!

Pivek aka FraterMajor

Agata Matuszewska

bratnia dusza bonjovi.pl aktywna nieprzerwanie od 2003 roku, redaktorka serwisu od 2005 roku; fotograf z zawodu i zamiłowania; sztucznie ruda na głowie, w sercu ruda naturalnie; miłośniczka muzyki, astronautyki, psów i podróży. zagorzała fanka gier komputerowych i wszystkiego co geek kochać może!

Może Ci się również spodobać...

3

  1. Przypomniały mi się stare czasy, kiedy to na forum strony, która już chyba nie istnieje (?) spędzało się całkiem dużo czasu. Teraz kontaktu z innym fanami raczej nie mam, nie licząc oczywiście biernego przyglądania się działalności w sieci. W spełnieniu mojego marzenia pomógł mi mąż i też dopiero po 19 latach miałam przyjemność zobaczyć Bon Jovi na żywo. Nie był to co prawda pakiet VIP, ale tylko (albo aż) trybuny, nie mniej tym wydarzeniem żyjemy z mężem do dzisiaj. Do Warszawy dotarliśmy nieco przed 19, a po koncercie szybko na busa na Śląsk, ale WARTO BYŁO!! I pozostaje mieć nadzieję, że jeszcze kiedyś będzie okazja to powtòrzyć 😉
    Pozdrawiam gorąco!!

Dodaj komentarz