Mam w życiu swoje zasady – jeśli coś przestaje mi się podobać, nie chcę mieć z tym więcej wspólnego. W ten sposób zamykam konto w jednym banku i zakładam w innym, zaczynam robić zakupy w markecie, do którego mam nieco dalej, przestaję angażować się w pewien projekt.
Gdy więc światło dzienne ujrzała najgorsza moim zdaniem płyta wszech czasów, a zespół Bon Jovi przyjechał do Polski promować właśnie ten album, myślałem, że gorzej być nie może. Ale mogło – w Gdańsku zabrakło Sambory. Na raz nagromadziło się zbyt wiele wbitych szpil i nie mogło skończyć się to niczym innym, jak długą przerwą od słuchania bandu z New Jersey. I mówię tu o całkowitej przerwie, od wszystkich albumów i piosenek.
To był foch, który mógłby trwać w nieskończoność. Bez problemu potrafiłem rzucić w zapomnienie czasy, gdy nie liczyła się dla mnie żadna inna muzyka. Chciałem po prostu iść przed siebie i odkrywać nowe rzeczy. Wmówiłem sobie nawet, że Bon Jovi nigdy nie wydało dobrej płyty, Slippery When Wet jest przereklamowane, a These Days może podobać się co najwyżej dzieciakom. Nic nie smakowało jak dawniej, wszystko wydawało się być żałosne i słabe.
Trwało to ponad rok i przerwa pomogła. Stare wydawnictwa znów brzmią jak jedne z najlepszych na świecie, a z nowych piosenek potrafię złożyć ponad dwugodzinny maraton. Niestety, What About Now straszy mnie nawet bardziej, niż po premierze, więc chciałem zachować stan rzeczy, w którym po prostu wracałbym do tego, co było, a nie interesował się tym, co będzie.
Ale ciekawość była mocniejsza ode mnie – Burning Bridges prędzej czy później rozbrzmiało w moich słuchawkach. Nie spodziewałem się niczego dobrego. Tak naprawdę chciałem po raz kolejny zmieszać Bon Jovi z błotem i wyśmiać twórczość Jona tak, jak zrobiłem to w 2013 roku. Było mi wszystko jedno, nie widziałem szans na to, by Jon był w stanie zrobić przynajmniej niezły poprock. Nie byłem tylko pewien, czy moją reakcją na nowe piosenki będzie atak śmiechu czy intuicyjne kliknięcie przycisku „Następny utwór”.
I nagle posypała się garść wiadomości. Optymistycznych wiadomości. Jak światło we mgle, jak Wenus na nocnym niebie, którą jakimś cudem widać nawet, gdy jest pochmurno. „Ten album po prostu wypełnia zobowiązania dla Mercury Records. Posłuchacie, to zrozumiecie, o co mi chodzi” – powiedział Jon, a do mnie dotarło w jak niewygodnej sytuacji znalazł się lider grupy. Nie jest to pierwszy muzyk zniewolony przez kontrakty płytowe. Wielu już musiało wydać jakiś szajs, aby spełnić warunki wytwórni. To jak elegancka restauracja podająca chińskie zupki, by utrzymać lokal przy życiu. Później przychodzi nowy właściciel i ponownie serwuje wykwintne dania.
Więc gdy puściłem sobie Burning Bridges nie wybuchłem śmiechem, nie czułem zażenowania, nie spuściłem wody w klozecie. Usłyszałem A Teardrop To The Sea – piosenkę wyśmienitą, świeżą i utrzymaną dokładnie w tym stylu, którego siwy Jon powinien się trzymać. Ta piosenka jest światłem we mgle. Pokazuje, że Bon Jovi wciąż może zrobić coś dobrego, na poziomie Destination Anywhere. Później, jak powiedział Jon „zrozumiałem, o co chodzi”. Grupa wzięła kilka gotowych numerów, by zapchać czymś tracklistę i jak najszybciej zakończyć współpracę z Mercury Records. Nie trzeba tego lubić, trzeba zaakceptować.
Teraz, gdy mosty są już spalone, pozostaje nam czekać na nowy materiał. Ten może być wszystkim co dobre, lub wszystkim co złe. Podobnie jak zmiana wytwórni, także nieobecność Richiego może wpłynąć na projekt zarówno pozytywnie, jak i nie. Wszystko okaże się z czasem. Ja jednak po raz pierwszy od lat widzę nadzieję na ciekawy i świeży album. Nie taki, który coś naśladuje, nie taki, który brzmi nijako, ani tym bardziej nie taki, który jest parodią samego siebie. Niech to będzie nowe „nowe” Bon Jovi.
A Teardrop To The Seaburning bridgesDestination AnywhereWhat About Now
0