Jon Bon Jovi – sztandarowy przykład małżonka

Żadnego seksu, żadnych narkotyków i – jak twierdzą cynicy – rocknrolla też tyle, co kot napłakał.

Artykuł w całości pobrany z serwisu Onet.pl

Jon Bon Jovi ma fatalną reputację, ale nie z rodzaju, o jaki zabiegają gwiazdy rocka. Nie ma o czym pisać, jeśli chodzi o seks (żonaty z tą samą kobietą od 17 lat), ani jeśli chodzi o narkotyki (woli dobre wina), ani też, skoro już o tym mowa, jeśli chodzi o rocknrolla. Według powszechnej opinii, Bon Jovi to rodzaj Brucea Springsteena dla bezmyślnych: przemawia w imieniu człowieka pracy, tak samo jak Boss urodził się w New Jersey, tyle że zamiast poezji i niebieskiego kołnierzyka ma tlenione pasemka.

W wywiadach prezentuje się jako nudziarz wielkiego kalibru. Plotkarska prasa go ignoruje. Jego zespół, Bon Jovi sprzedał w Stanach więcej płyt niż Jimi Hendrix, Beach Boys albo Frank Sinatra. Jednak nawet ci, którzy go uwielbiają, robią obowiązkowe ironiczne miny, gdy go słuchają. Niespecjalnie zmienia swój obciachowy wizerunek w czasie naszego wywiadu, szczególnie, że: a) rozmawiamy w jego rozpaczliwie beżowym, kompletnie nierockowym mieszkaniu na Manhattanie; b) przez cały czas ma rozpięte trzy górne guziki koszuli, eksponując siwiejące owłosienie na piersi. Dlatego czuję się zbity z tropu faktem, że jest takim sympatycznym, promieniejącym spokojem człowiekiem, który – czy mi się jego muzyka podoba, czy nie – tego lata zagra dla setek tysięcy ludzi na stadionach całej Europy. (…)

– Kiedy ma się 25 lat, myśli się: Chcę być wiarygodny! Chcę zaimponować krytykom!. Nienawidziłem tego (koncentrowania się na wyglądzie). Wydaliśmy album Slippery When Wet. Myśleliśmy: Super. Mamy trzy single na pierwszym miejscu i najlepiej sprzedającą się płytę w Ameryce, jesteśmy na okładce Rolling Stonea! A pierwszą rzeczą, którą słyszeliśmy od dziewczyn, było Fajne masz włosy. Zdjąłbyś dla mnie koszulkę? Masz tatuaże?.

Na szczęście czas nie stoi w miejscu. – Człowiek się starzeje i może żartować z takich rzeczy, cieszyć się, że w ogóle ma jeszcze włosy. Teraz nawet ludzie, którzy nas zawsze lekceważyli, muszą przyznać, że mamy dorobek, którego ludzie słuchają. To właśnie on się liczy.

Siedzimy w jadalni, przy masywnym drewnianym stole. Na ścianie fotografie Bon Joviego z Billem Clintonem, płyta Eltona Johna, na stoliku album z widoczkami. Nic nie świadczy o tym, by ktoś tu mieszkał. Bo nie mieszka: Bon Jovi z żoną Dorotheą i czwórką dzieci żyją po drugiej stronie rzeki, w modnej części New Jersey. (Nazwisko dzieci brzmi Bongiovi, podobnie jak dawniej ich ojca). Nowojorskie mieszkanie ma tylko stwarzać pozory, że obcujemy z czymś autentycznym.

To samo krytycy mówią o muzyce Bon Jovi. Oskarżają ją o bycie komercyjną papką naszpikowaną banałami, niezdolną do wywołania jakiegokolwiek emocjonalnego oddźwięku. Żeby nie być gołosłownym, na ich najnowszym albumie Have a Nice Day można usłyszeć: Jak ślepe dziecko we mgle / Byłem Cyganem zagubionym w strefie mroku / Porwałem tęczę i wpadłem w górę złota / Wszystkiego spróbowałem, nie oglądam się za siebie/ Na ziarno, które zasiałem. (Jeżeli myślicie, że tekst jest żenujący, to powinniście zobaczyć teledysk z facetem przebranym za psa w roli głównej, o którym Bon Jovi powiedział: Co to k*** jest… Kompletnie nie wiadomo, o co chodzi.)

Można próbować odeprzeć zarzuty o papkowatość muzyki: niektóre z tego typu zespołów sobie radzą, a inne nie. Wszyscy członkowie Bon Jovi (współautor piosenek Richie Sambora, Tico Torres, David Bryan i Hugh McDonald) są pełni niespożytej energii i wiary w to, co robią. – Nie udawaliśmy, że jesteśmy z Seattle, kiedy to było w modzie – mówi Bon Jovi. – Nie przestawaliśmy z raperami, kiedy rap stał się modny. Nie opracowałem choreografii w stylu boysbandu. Nie piszą o mnie w brukowcach ani plotkarskich magazynach, a mnóstwa innych ludzi to wszystko dotyczy. (…)

Bon Jovi poważnie traktuje swoje lewicowe zobowiązania polityczne. Grał na wiecach wyborczych Johna Kerryego w 2004 roku i poświęca wiele czasu i pieniędzy na walkę z bezdomnością w Filadelfii, niedaleko okolicy, w której dorastał. (…) Jest też właścicielem niedochodowej drużyny futbolowej, Philadelphia Soul, która – według parasolowej organizacji wolontariatów Points of Light – “z pomagania miejscowej społeczności uczyniła kamień węgielny swojej tożsamości”. – Jestem największym fanem Bono, podziwiam to, co on robi dla świata, ale tam, gdzie on działa globalnie, ja działam lokalnie. – wyjaśnia. To porównanie wypada trochę niezręcznie, ale zapewne filantropia Bon Joviego jest na swój sposób równie skuteczna, za to na pewno mniej irytująca.

Problem w tym, że polityki nie słychać w muzyce. Tytułowy utwór z albumu Have a Nice Day to gorzkie odwal się skierowane do Georgea Busha, napisane po wyborach 2004 roku. Wiemy o tym jednak tylko stąd, że Bon Jovi nam powiedział. – Japończycy mówili do mnie – nieudolnie naśladuje japoński akcent – Och, Have a Nice Day bardzo ładna piosenka! A ja na to: – Nie, nie, nie załapaliście ironii, to nie znaczy miłego dnia, tylko miłego k*** dnia.

Po części, niejednoznaczność tekstów pozwala uniknąć morderczych sporów: Bon Jovi twierdzi, że reszta zespołu nie jest nawet w przybliżeniu tak liberalna, jak on. Ale jest też inny powód. – Mogłem rozpocząć tę piosenkę od Szanowny Panie Prezydencie!, ale musiałem sobie powiedzieć: zaraz, chwileczkę, przecież będę musiał to śpiewać w Afryce, i w Azji, i w Australii, i w Europie. Dlatego temat musi być uniwersalny. Bo może wy macie premiera, a nie prezydenta. A może macie szefa. Albo może was nie interesują sprawy społeczne. Zazwyczaj odkrywam, że jeśli wymyślę uniwersalny temat, z którym ludzie mogą się identyfikować, to każdy usłyszy własne przesłanie… Takie Narody Zjednoczone myślenia – opowiada. I jeśli sobie teraz odpowiemy, czy takie dictum to cynizm, czy populizm, to okaże się, co myślimy o Bon Jovi.

Czy planuje kiedyś przejść na emeryturę? – No Stonesami to ja nie będę. Nie oczekuję, że po sześćdziesiątce będę grał mnóstwo koncertów. Pewnie słyszeliście, że Keith zleciał z drzewa parę dni temu. Nie wyobrażam sobie czegoś takiego.

Bon Jovi obiecuje, że spakuje gitary jak tylko okaże się, że została sama nostalgia, że jesteśmy bandą tłuściochów wciskających się w obcisłe jeansy. Wtedy przestanę. Ale nie wcześniej.

Z niczego nie jest tak dumny jak z faktu, że na przeciętny koncert Bon Jovi przychodzą dwa pokolenia fanów: pary ostro po trzydziestce, które się pewnie spotkały, kiedy ukazało się Slippery When Wet, i nowa generacja nastolatków i ludzi tuż po dwudziestce. Ok., być może robią ironiczne miny. – Ale na koncertach Springsteena publiczność ma po 50-60 lat – mówi Bon Jovi, z pewną goryczą, ale w dużym stopniu prawdziwie.

Menedżer Bon Joviego ostrzegł, że Jon może zerwać wywiad, jeśli będziemy go wypytywać o życie uczuciowe, toteż mówimy gwiazdorowi o tym ostrzeżeniu na samym końcu.

Śmieje się. – Nikogo to nie obchodzi. Jeżeli mowa o tych sprawach, Richie bierze zainteresowanie mediów na siebie – wyjaśnia. (Sambora spotyka się z aktorką Denise Richards, wcześniej widywano go z Cher i Ally Seedy, był też mężem Heather Locklear.) – Ja nikogo nie interesuję. Jestem sztandarowym okazem męża. Nie wiem, co prawda, dlaczego. W końcu nie ja jeden jestem żonaty tak długo. Steven Tyler (z Aerosmith) ma taki sam staż. Bono też. Springsteen tym razem też. (…)

Sprawdź temat na forum

Artur Bogdański

Założyciel www.bonjovi.pl, kolekcjoner płyt Bon Jovi, przemądrzały erudyta, kochający mąż, miłośnik muzyki, internetów i furiat.

Może Ci się również spodobać...