prezes1 pisze: Hehe, Bi Dżej, BiBi and Huge Huey!
Dla mnie Hugh jest częścią zespołu od 95 roku a Bobby po graniu na klifach na pewno awansował w hierarchii...
Natomiast
bez Richiego nie ma zespołu. End of story.
Eh, Prezes... W tym co piszesz jest sporo jak i niewiele prawdy zarazem. Dla wieloletnich - jeszcze przeditsmajlajfowych - słuchaczy Bon Jovi (zresztą dla tych z krótszym stażem też) jest to bez wątpienia dramat... To niezaprzeczalne. Nigdy nie było w Bon Jovi innego gitarzysty więc...
Losy innych - częstokroć wielkich - kapel dowodzą jednak, że w muzyce/biznesie nie ma sentymentów, nie ma świętości. Co prawda zdarzają się wyjątki od reguly aczkolwiek dzieje się tak jedynie w przypadkach, gdy o sile i statusie zespołu decydowal charyzmatyczny lider-frontman. Gdyby zagłębić sie bardziej nawet ten argument wydaje się naciągany. Reaktywować próbowały sie bowiem nawet zespoły, których główną siłą napędową byli wokaliści... Za przykłady niech posłużą Queen, The Doors, Alice In Chains...
Bez Bacha ciągle istnieje Skid Row, Red Hoci (skądinąd "specjalizujący się" w stratach gitarzystów: Slovak, Navarro) mimo wszystko maja się dobrze. Nawet pomimo straty John'a Frusciente'go. Megadeth bez Marthy'ego Fieldmana ciągle nagrywa płyty, Slayer będzie grał nawet bez Jeffa Hennemanna (a to już spora abstrakcja).
Philip Anselmo chętnie widziałby reaktywacje Pantery. Pomimo faktu, że główny kompozytor tego legendarnego juz bandu od niemalże dekady nie żyje.
Brazylijska Sepultura istnieje i wciąż nagrywa nawet po stracie obu z braci Cavalera. Stone Temple Pilots radzi sobie bez swojego "znaku rozp[oznawczego" - Scotta Weilanda. A historia Queensryche dobitnie obrazuje takowy stan rzeczy. AC/DC. Można by tak w nieskończoność.
Odejście czy wyrzucenie Sambory z szeregów jego macierzystego bandu nie będzie z całą pewnością ani szokiem ani wielką stratą dla świata. Wszak Imperia powstawały, trwały i upadały. Będzie jedynie swego rodzaju "osobistym dramatem" każdego z nas, choć i tutaj byłbymbym ostrożny z opiniami. Smutne to jednak bo to już prawie 20 lat mojej "przygody z Bon Jovi"...