W sumie nie napiszę nic nowego, więc śmiało można ominąć ten post.
Po pierwsze: DZIĘKUJĘ. Dziękuję wszystkim, z którym udało mi się zamienić chociaż dwa zdania, ale też tym, którzy po prostu byli wokół i tworzyli tę genialną atmosferę przed, w trakcie i po koncercie. Te dziesiątki spotykanych na każdym kroku fanów, kompletnie obcych mi ludzi, którzy machali do mnie i pozdrawiali jak starą znajomą, to było coś absolutnie niesamowitego. Dziękuję wszystkim za to, że po raz kolejny wspólnie pokazaliśmy, że pomimo ciągłych awantur potrafimy zjednoczyć się w ważnych chwilach i że WE CAN pod każdym względem! Jestem taaaaka dumna i tak samo szczęśliwa!
Po drugie: koncert. ŁAŁ. W zasadzie na tym mogłabym zakończyć swój i tak już przydługi wywód, ale nie. Pierwsza piosenka - Water. Wbiegają Tico, David, Phil, Hugh (o ile można powiedzieć, że on wbiega), Bobby (<3), a Jona nie ma. Tu nastąpił miniatak kompletnej paniki ("Gdzie on jest, coś się stało, matko kochana, zaraz zwrotka, jego nie ma, gdzie on jest, coś się..." i tak dalej) z mojej strony. W końcu wybiega Boski Jon, publika bliska omdlenia, a ja między jego uśmiechem numer pięć a siedem widzę jakiś grymas i myślę sobie "oho, dzióbek. jest źle". Myślę jednak, że po pierwszych wersach "Bad Name" kupiliśmy Jona, a Jon kupił nas... Bo, cholera, może to tylko zbiorowe halucynacje, ale nikt mi nie wmówi, że on się zawsze tak zachowuje. Przez cały koncert myśl "jemu się NAPRAWDĘ podoba" była drugą najczęściej przeze mnie powtarzaną tamtego wieczoru. Największym zaskoczeniem był dla mnie fakt, że ani razu nie zemdlałam ( xD ) i że wychodząc z koncertu nie wyglądałam jak zapłakane prosię (a przynajmniej mam taką nadzieję). Najbardziej magicznym momentem była dla mnie chwila, w której Jon zaczął Make a Memory i cały stadion momentalnie zamilkł. I światełka na Wanted. Najbardziej wzruszającym... okej, zaręczyny. xD No i Always, z którego jednak niewiele pamiętam... Chwilą największej, najdzikszej radości było wejście zespołu na Water i wejście Jona w koszulce reprezentacji. Sympatycznie wspomina mi się też akustyczny refren BWC, ten las rąk, dyrygowanie Jona... uśmiechniętą mordkę Davida... Bobby'ego Bandierę, który przypomina dziecko udające grę na gitarze... Jona wykrzykującego "I like it! I like it!"
Wypadałoby jakoś podsumować, może dopisać kilka opinii nt. setlisty, formy wokalnej Jona, gry Phila X, ale wszystko to zostało już napisane miliard razy. Ten post, mimo swojej długości, jest bardzo symboliczny. Dziękuję wszystkim i do zobaczenia na kolejnym koncercie w Polsce (co do którego, przynajmniej póki co, nie mam wątpliwości)!