Co to była za piątek?! Co to był za weekend?! Mało snu, dużo śmiechu i najpiękniejsze chwile z love of my life.
Kilka dni przed koncertem naszła mnie pewna myśl. Gdybym miała wybrać jeden najważniejszy moment w moim życiu, związany z BJ, wybrałabym nie Always, nie These Days, nie Livin z Gdańska, tylko Runaway z Berlina. To było tak niesamowite przeżycie, że byłam pewna, że nic tej chwili nie przebije. A jednak I'll Be There z Wawy przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Jeszcze nigdy w życiu na żadnej piosence nie czułam takiego wzruszenia. Coś wspaniałego.
Nie wierzyłam własnym oczom, gdy zobaczyłam Jona w TEJ koszulce! Swój zachwyt nad tym pomysłem wyraziłam już wielokrotnie, więc napiszę tylko, że piękniejszej nagrody za miłość i lojalność do zespołu, Adrian nie mógł sobie wymarzyć.
Właściwie gdyby po LYHOM zeszli ze sceny, nie miałabym nic przeciwko, ponieważ ja swoje marzenie w tym momencie już spełniłam. Od pierwszej chwili, gdy zobaczyłam układ sceny, miałam w głowie tylko jedną myśl. Na szczęście Jon tym razem mnie nie zawiódł. Po tym zdarzeniu ciężko było mi się znów skupić i potrzebowałam dłuższej chwili na ochłonięcie
Koncertu z Holandii do tego w PL, nawet nie będę porównywać. Nie od dziś wiadomo, że mam bzika na punkcie publiczności. Dla mnie nie tylko zespół musi dawać z siebie wszystko, ale również ludzie. I cóż z tego, że BJ w Nijmegen byli świetni, skoro ludzie sztywni. Jeśli działa jedno i drugie, koncert uważam za idealny i 12/07 tak właśnie było.
Ale nie samym koncertem człowiek żył przez te 4 dni . To był również super czas, spędzony z ciekawymi ludźmi. Miło było poznać tych, którzy trochę przez lata napsuli mi krwi

bo w rzeczywistości to jednak bardzo przyjemne osoby. I oczywiście miło było zobaczyć tych, których znam, ale na co dzień nie widuję
Dzięki za wszystko i mam nadzieję do zobaczenia!