HAVE A NICE DAY (2005)
***
------------------------------------------
Rozczarowanie bardzo średnim sukcesem
„Bounce” prawdopodobnie sprawiło, że Jon & Co. postanowili zmienić producenta. John Shanks najwyraźniej dobrze orientował się w panujących trendach. W erze powstawania czy też w późniejszym okresie wydania
„Have A Nice Day” w muzyce gitarowej dominowały postgrungowe, poprockowe, lukrowane klimaty.
Swój najlepszy komercyjnie album – muzycznie niekoniecznie – chwilę po Bon Jovi wyda Nickelback (
"All The Right Reasons"). Małe sukcesiki święciły kapele pokroju Puddle Of Mudd, Seether czy też Hinder. Swoje
„These Days” nagrała grupa U2. Mam tutaj na mysli bardzo udany album
„How To Dismantle An Attomic Bomb”. Wreszcie… Świat zawojowali pop-rockowcy z Green Day.
”American Idiot”, „Wake Me Up When September Ends” oraz przede wszystkim
„Boulevard Of Broken Dreams” zapewniły trójce Amerykanów ogromne rzesze młodych odbiorców. Duża w tym zapewne zasług byłego producenta Nirvany. Na łamamach
„Metal Hammer” z listopada 2005 Richie Sambora w bardzo miłym tonie wypowiadał się na temat niekłamanego zachwytu brzmieniem i grą Green Day. Należy zatem skonstatować, iż odcisnęło to swoje piętno na albumie
„Have A Nice Day” jednak mimo dość wyraźnych zapożyczeń Bon Jovi nadal brzmi jak Bon Jovi.
Po pierwsze –
“Have A Nice Day” to ostatnia płyta, gdzie Jon Bon Jovi używa swojego gardła jak należy, po drugie – to pierwszy album bez miłosnej ballady w zawartości, wreszcie – po trzecie – bez wątpienia Sambora włożył w piosenki duży ładunek witalności. Połączenie tych składników sprawia, że powstał album niezwykle energetyczny, przebojowy, miły dla ucha. Bardziej rozbujany od poprzedniego, łatwiej przyswajalny.
Na pierwszy ogień idzie bezczelna zrzyna z
„It’s My Life” czyli utwór tytułowy. Sprawdzony patent – murowany hit. Dość mocno, gitarowo i bezboleśnie. Teledysk nie pozostawia jednak złudzeń, że grupa nachalnie zmierza w kierunku masowego odbiorcy. Na całe szczęście dla Bon Jovi – wszystko zatrybiło jak należy.
W kolejnym głośnym, mocnym
„I Want To Be Loved” Richie Sambora robi użytek ze swojej ulubionej zabaweczki. Dzięki zastosowaniu talk-box utwór przywodzi na myśl klimaty z poprzedniego albumu. Intro
„Welcome To Wherever You are” od zawsze kojarzyło mi się z
„Wake Me Up When September Ends”. W zwrotkach jest już bonjoviasto. Ballada okraszona
“Bono’wskim” zaśpiewem w refrenie.
Największym hitem z tego albumu jest trzeci singiel. Utwór
„Who Says You Can’t Go Home” jest dopiero 5 numerem jeden w 30-letniej już dziś karierze Bon Jovi. Co prawda osiągnął szczyt Billboardu na pomniejszej Hot Country Songs ale należy pamiętać, że był głównym czynnikiem otrzymania pierwszej nagrody Grammy w historii grupy. Nic dziwnego, że na stałe wszedł do koncertowego kanonu Amerykanów. Na pierwszy rzut ucha nic nadzwyczajnego – Bon Jovi nagrywali jednak podobne piosenki w przeszłości (
„I Sleep When I’m Dead”, „Someday I’ll Be Saturday Night”). Nie będzie zatem przesadą stwierdzenie, że powrót do łask zawdzięczają własnemu brzmieniu.
Trochę Green Day można znaleźć choćby w
„Last Cigarette” chociaż zwolnienie pod koniec przy Jonowym
„… you always lose the girl…do it, do it” kojarzy mi się z Aerosmith’owskim zakończeniem
„Face” z albumu
„Just Push Play”(2001). Podobać mogą się również takie piosenki jak mocny, najlepszy na albumie – niezwykle dynamiczny oldschoolowy
„Last Man Standing”, murowany ulubieniec fanów czyli
„I Am” czy balladowy
„Bells Of Freedom”. Album „siada” pod końcem dłużąc się niemiłosiernie. Trzy ostatnie piosenki mogły by być w zasadzie usunięte z tracklisty i nic by się nie stało. Osobiście nie przekonują mnie takie jednorodne rockery w stylu Kalifornijskich kapel Indie rockowych. Pitu pitu... Na pocieszenie grupa serwuje bonusowy
„Dirty Little Secret”. Utwór mocny, szybki, spiętrzony czyli 100% Bon Jovi. Nic tylko bić brawo.