REHABILEJKO pisze:TheRock pisze:prezes1 pisze:Czytam właśnie biografię Budki Suflera. I co ciekawe Bon Jovi pojawia się dwa razy:
1) Lipko mówi o zespołach, które z rockiem nie mają wiele wspólnego: 'Co łączyło z rockiem np. grupę Bon Jovi, która grała po prostu śliczne, zgitarowane piosenki?' (...)
Wcześniej zalicza ich do wybitnych artystów uchodzących za rockowych.
2) Zeliszewski wspomina Irvington, New Jersey, gdzie był klub 'Cricket Club', do którego wpadał Jon Bon Jovi. I raz tam go spotkał a Jon zachwalał ten klub.
Szanuje Budkę Suflera, lubię ich utwory, ale takie teksty mnie wkurzają. Bo gdyby oni jeszcze grali mocny rock to bym jeszcze mógł zrozumieć, ale mają też takie piosenki, że nie nadają się do ruszania palcem u nogi. Wiele, wiele utworów Bon Jovi jest bardziej dynamicznych i rockowych niż te ich smutasy. Także Panie Lipko! nie posuwaj Pan farmazonów. Są też ludzie, którzy wprost nie znoszą wycia Cugowskiego, wiec apelowałbym o zejście na ziemię niektórych osób.
Czyżby znowu co niektórym w temacie "rockowości" Bon Jovi włączył się ból pewnej części ciała?
Tak naprawdę wszystko zależy od tego co dlaa kogo jest rockiem. Gdzie kończy się rock, a zaczyna pop, metal, cokolwiek.
Bon Jovi to zespół niezwykle zasłużony w historii muzyki popularnej ( w tym także w pewnym okresie swojego istnienia - dla rocka). Mi Bon Jovi nigdy z zespołem stricte rockowym się nie kojarzyło. Nie grali ani ciężko, ani szybko, ani ambitnie. Byli gdzieś pośrodku stawki strefy soft (gdzieś pomiędzy Roxette, a Guns N'Roses) z naiwnymi ckliwymi tekstami. Nigdy też nie kojarzyli się z buntem bo co zbuntowanym nastolatkom Bon Jovi mogą zaserwować poza "Runaway"? Patetyczne ballady i pompatyczne stadionowe hity... Ale mają swoją nisze i za to w zasadzie ten zespół kocham/y. Za Samborę z epoki, za produkcje Fairbairna i Rocka, za niepodrabialny głos Jona Bon Jovi.
Bon Jovi pod koniec dnia to również zespół od singli niż od całych płyt. Najrówniejszą i najmocniejszą ich pozycją do dnia dzisiejszego wydaje się być "New Jersey" - album wypełniony świetnymi piosenkami, odpowiednio "zreverbowany", ładnie wydany. Jednakże jak go porównać z surowym, klasycznym "Appetite For Destruction", który dosłownie kipi od riffów? Jak go zestawić z "Operation Mindcrime"? Wreszcie jak go porównać z obecną formą (zarówno kompozytorską, produkcyjną jak i wykonawczą) Bon Jovi?
Myślę, że biorąc pod uwagę całokształt dokonań Bon Jovi (w tym złoty okres, kiedy nie miało znaczenia czy słuchasz Bon Jovi, Nirvany, Iron Maiden czy Metalliki) "rockowość" muzyki chłopaków z NJ jest bezdyskusyjna... Gdyby jednak wyciąć okres przedCrushowy - Sorry Winnetou...

Trochę sam sobie zaprzeczasz, bo najpierw piszesz, że to kwestia interpretacji, a potem na siłę ku argumentom, Bon Jovi porównujesz do Gunsów, czyli zespołu w pełni hardrockowego. Natomiast Bon Jovi jest szersze gatunkowo, od popu-poprocka aż po hardrock. Poza tym ja tylko się odniosłem do słów Pana Lipko (Budka Suflera uważana jest za legendę polskiego rocka) i jego postrzegania "rockowości" Bon Jovi. Sorrry ja nie jestem fanem Budki, ale takich utworów jak In&out of love, bad medicine, fear, hey god, undivided, hook me up, bullet, mother, dirty secret, devil to ja u nich nie słyszałem.
Oczywiście, że istnieją mocniejsze rockowe zespoły niż Bon Jovi (chociażby te co wymieniłeś), ale istnieją też lżejsze. Poza tym można grać mocniejszą muzykę np. rocka i śpiewać o normalnych życiowych rzeczach, miłości, wzięciu się w garść, ciężkiej pracy czy przyjemnościach życia, a niekoniecznie o ekstremalnych rzeczach, cmentarzach, śmierci, samobójstwach, latających upiornych smokach, dragach, chorobach psychicznych lub skrajnie ambitnych rzeczach.
...and just only rock...