Powiem szczerze, że o ile bilety kupiłam jak tylko zaczęła się przedsprzedaż, to przez te kilka miesięcy dzielących październik od lipca zaliczyłam względem tego koncertu swego rodzaju emocjonalny, nomen omen, rollercoaster, i rozważając wszystkie za i przeciw (formę Jona, jakość nowego albumu, przecieki dotyczące kiepskiej sprzedaży biletów czy nawet moje własne samopoczucie, obracające się częściej niż nie gdzieś w dolnym poziomie stanów niskich) szczerze zastanawiałam się, czy ich nie sprzedać, bo byłam pewna, że albo ja tej wycieczki fizycznie nie ogarnę, albo po prostu nie będzie warto. Szczęściem mój Mirek był cały czas zdecydowanie bardziej podjarany imprezą niż ja i to mi ten koncert uratowało – gdyby nie on, pewnie jednak posłuchałabym tego depresyjnego podszeptu, który podpowiadał, żeby sprzedać bilety w cholerę. I zrobiłabym niechybnie błąd dekady.
Tym niemniej, w pociąg relacji Katowice-Warszawa ładowałam się niespecjalnie podekscytowana, jakieś minimum fazy przedkoncertowej udało mi się uzyskać dopiero w drodze, kiedy to odgrodzona słuchawkami od świata zewnętrznego przejawiającego się pod postacią wycieczki szkolnej roznoszącej wagon na atomy zdążyłam na spokojnie wysłuchać kilkunastu piosenek i uświadomić sobie, że to już. Po dotarciu na miejsce czasu wystarczyło nam ledwie na szybkie zorientowanie się, czy do stadionu jest rzeczywiście tak blisko, jak pokazywały Google Maps, zjedzenie czegoś w biegu i dotarcie na grupowe zdjęcie – które przerodziło się w radosne krążenie po Warszawie w okolicach Hotelu Europejskiego ? Aczkolwiek tym razem odpadliśmy wyjątkowo szybko, świadomi tego, że absolutnie nie znamy terenu, a trzeba wrócić na kwaterę i rano wstać czynić powinność pod bramą nr 4. Z tego miejsca chciałam jeszcze raz serdecznie podziękować (zakładając oczywiście, że wzmiankowani są na forum i czytają) przesympatycznej parze w koszulkach „Bon” i „Jovi” - dopiero po wszystkim zorientowałam się, że w ogólnej ekscytacji nawet nigdzie nie padły imiona.
W dzień koncertu przyszliśmy pod stadion nieco później, niż zamierzaliśmy, ale wciąż udało nam się uzyskać w miarę sensowne numerki – w sensie wiem, że i tak były mocno średnio respektowane, ale zawsze to jakiś komfort w razie konieczności ruszenia się z miejsca.
I cóż, jeśli chodzi o organizację wejścia i przyległości – mocne trzy. Nie wiem, czemu tym razem szlag trafił utartą praktykę pierwszeństwa dla BWJBJ, ale ostatecznie i tak mieliśmy dobre miejsca w kolejce; ochrona sympatyczna, a samo wejście w sumie też dość sprawne (przerabiałam już gorsze rzeźnie) – pomysł rozdania opasek i zebrania śmieci przed wejściem zdecydowanie na plus. Tylko kto, na dowolnie wybranego boga, do takiej ilości ludzi ustawił jednego toi-toia?
No, ale tyle smętów organizacyjnych. Po przydługim podbiegu udało nam się ostatecznie zakotwiczyć przy barierkach w okolicach wybiegu po lewej (z perspektywy widza) stronie sceny i pozostało tylko oczekiwać supportu i gwiazdy wieczoru; równocześnie nie dając się od zdobytego kawałka barierki odepchnąć (co wcale takie łatwe nie było). Co do Switchfoot – cóż, mimo tego że ta nazwa obijała mi się gdzieś po zakamarkach płytoteki już od zamierzchłych czasów licealnych (moja przyjaciółka jest fanką tejże kapeli mniej więcej tak długo, jak ja BJ, więc long story short, miała w piątek Gwiazdkę w lipcu
No i samo Bon Jovi… Powiem tak, specjalnie nie oglądałam żadnych filmików z trasy, czytałam tylko setlisty , tym niemniej nie uszły mojej uwadze informacje, że Zurych krótki, bez bisów, a forma Jona pozostawiała sporo do życzenia. Szczerze mówiąc, przez kilka pierwszych utworów bałam się, że będziemy mieć powtórkę… Bardzo było słychać, że Jon walczył przynajmniej o połowę dźwięków, a jak w trakcie „Keep The Faith” zniknął na dłużej, to byłam pełna najgorszych przeczuć. Ale cóż – nie wiem, co się tam podziało za kulisami, ważne, że wrócił i dokończył koncert – i to JAK dokończył!
Zresztą, kilka kawałków po „Bed of Roses” zostałam z błędu wyprowadzona w sposób jeszcze przyjemniejszy. Z jakiego błędu? Ano z takiego, że od pierwszych sekund koncertu byłam przekonana, że cholera jasna, znowu źle stanęłam. Jakąś pokrętną logiką (może dlatego, że tak było w Gdańsku) wykoncypowałam sobie, że lecąc na lewo wyląduję po stronie Phila, toteż gdy moim oczom ukazał się Shanks, pozostało mi jeno westchnąć ciężko, bo była to mniej więcej taka sama atrakcja jak Bobby sześć lat temu – pocieszało mnie jedynie to, że jeśli ktokolwiek zdecyduje się latać po wybiegu, to będę go mieć „na widelcu”. I owszem, widziałam również schody, z których wokalista Switchfoota korzystał z zadziwiającą regularnością; śmialiśmy się nawet, że ale by było fajnie, gdyby tak JBJ się również pofatygował, ale to było takie trochę „haha, hihi”, w które i tak nie bardzo wierzyłam. Więc wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, kiedy podczas „Lay Your Hands On Me” Jon ruszył do „naszego” kąta wybiegu, chwilę zapozował i… ruszył po schodkach w dół, przybijając publice piątki i kierując się w stronę wywieszonej przez barierkę yours truly. To był moment, kiedy zaczęłam gorączkowo powtarzać w głowie „chodźtuchodźtuchodźtuchodźtu…” i modlić się do losowego boga, żeby Jasiek nie zawrócił metr przed moją wyciągniętą ręką
„Captain Crash And The Beauty Queen From Mars” to był ogień – Bożeszty mój, jak świetnie patrzyło się na to, jak oni się wszyscy bawią; zwłaszcza jak wyszli na wybieg żeby pouprawiać synchroniczne machanie gitarami, a potem biegusiem z powrotem, powygłupiać się do telebimu… Proszę, powiedzcie, że ktoś, kto stał bliżej środka sceny niż my machnął tego zdjęcie (w sensie, takie obejmujące i telebim i postacie) i jest chętny je udostępnić
No i bisy… jak zobaczyłam, że jednak założył naszą koszulkę, to szwy mi puściły po raz n-ty tego wieczoru; a w połączeniu z tym, CO właśnie zaczęli grać, nie wiedziałam z czego bardziej się cieszę

Porównania z Gdańskiem są nieuniknione – ja tam nie będę się licytować, który koncert był lepszy, który gorszy, moim zdaniem oba były genialne, tylko każdy inny. W Gdańsku była radocha, że w ogóle przyjechali, po raz pierwszy od 30 lat i że dalej grają mimo dezercji Sambory – i teraz tak myślę, że jakkolwiek by tamten koncert nie wyglądał, to wszystko byśmy przyjęli z pocałowaniem ręki – a że wypadł naprawdę świetnie, to i teraz oczekiwania były – zdaje mi się – dość wysokie, zarówno jeśli chodzi o frekwencję, formę zespołu czy atmosferę. I myślę, że ostatecznie udało się je spełnić – publika dopisała, atmosfera również była niezapomniana – i wydaje mi się, że zespół też to odczuł. Mam wrażenie, że w Gdańsku byli bardziej spięci (pewnie tak z powodu całej sytuacji z Ryśkiem, jak i z racji tego, że Polska była dla nich nowym terytorium, po którym nie do końca wiedzieli, czego się spodziewać). Teraz wszelkie spięcie odeszło, zespół świetnie się czuł na scenie, a publika jadła Jonowi z ręki
Co do samej formy zespołu – cieszę się, że dostaliśmy te 2,5 godziny grania i całość obyła się bez poważniejszych (tj. zmuszających do przerwania koncertu) problemów gardłowo-głosowych. Wiadomo, że czas nie stoi w miejscu, głos Jona nie wróci nagle do dyspozycji z poprzedniej trasy, nie mówiąc już o tym, co było 2-3 trasy temu i z tym – chcąc nie chcąc – trzeba się liczyć. Jak dla mnie było naprawdę dobrze, pewnie niedociągnięcia wokalne wyjdą przy bootlegu, ale na żywo – jak to już wielokrotnie tu padło – czego Jon nie dośpiewa, to nadrobi charyzmą i i tak cały stadion jest jego.
Wpadliśmy również na chwilę na after (jak nie pogubiłam się przesadnie szukając rynku Starego Miasta, tak mając dojść do knajpki oddalonej o 200 metrów przegrałam z kretesem, nie pytajcie
Tytułem totalnej prywaty powiem jeszcze tylko tyle, że chyba sama nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo ten koncert był mi potrzebny. Nawet jeśli po drodze bywało różnie i przywlokłam się do Stolicy wyczerpana i zasadniczo zdołowana; bardziej z poczucia obowiązku niż z czystej chęci, to wystarczyło sztachnąć się tą niesamowitą atmosferą, żeby perspektywa i postrzeganie świata wróciły mi na stare, dobre, właściwe miejsce. Koncerty, a zwłaszcza TAKIE koncerty zdają się być lepszym antydepresantem niż wszelkie wymysły koncernów farmaceutycznych w tym temacie…