New Jersey (1988)
*****
-------------------------------------------------------
Gdybym miał wskazać najrówniejszy album Bon Jovi byłby nim właśnie ten krążek. Po oszałamiającym sukcesie albumu
„Slippery When Wet” jego następca po prostu był skazany na sukces. Muzycy nie spoczęli na laurach i nagrali płytę równiejszą, dojrzalszą, doskonałą. Z młodzieńczej naiwności nie zostało już nic. Piękna szata graficzna, piękne piosenki. Dużo pozytywnej energii, dużo czadu. Jon używa gardła jak na tej klasy pieśniarza przystało, Sambora nie pozostawia natomiast wątpliwości co do tego, że zalicza się do ścisłej czołówki rockowych herosów gitary. Świetne, idealnie wyważone zagrywki będące znakomitym tłem dla wyrazistych klawiszy i naprawdę żywej perkusji. Perfekcyjne brzmienie. Fenomenem tej płyty jest niebagatelne połączenie hardrockowej klasy z niepodważalnym komercyjnym potencjałem. Ta muzyka wprost płynie.
Album zaczyna się nieco niemrawo. Miarowy rytm perkusji, oszczędne ale wymowne zawodzenie gitary i chóralne „heeey!” Potem robi się przez chwilę gospelowo i Bon Jovi rusza z pełnym animuszem. Po wysłuchaniu otwierającego krążek utworu
„Lay Your Hands On Me”, zgodnie z tym co śpiewa Jon Bon Jovi , „satisfaction's guaranteed”. Jest tutaj dosłownie wszystko.
„Bad Medicine” i
„Born To Be My Baby” to kolejne strzały w dziesiątkę. Oba głośne, mocne, energetyczne. Chwila wytchnienia następuje w
„Living In Sin”. Kapitalna ballada w której można dopatrywać się pierwowzorów dla późniejszych bonjoviowych eposów (choć słowo etosów też z pewnością nie byłoby chybione), np.
„In These Arms”. Moim zdaniem nieco zapomniana i niedoceniana. Na płycie przeważają szybkie hardrockowe numery. Kolejnymi petardami w zestawie są przecież springsteenowski
„Blood On Blood”, „Homebound Train” z gusowskim drive’em i
„99 In The Shade”. Pierwszy raz w twórczości Bon Jovi zdarza się jednak, żeby ballady były tak silnym punktem albumu. Wspomniane
„Living In Sin” - okraszone świetnym teledyskiem obrazującym perfekcyjny zespół w apogeum formy, cygański
„Wild Is The Wind”, kowbojski
„Stick To Your Guns” czy przede wszystkim gitarowy
„I’ll Be There For You”. Płytę wieńczy luzacki semi-balladowy
„Love For Sale” będący najdziwniejszą kompozycją w trackliście. Myślę, że można go traktować jako luzackie zwieńczenie cholernie dobrego materiału albo świadomy, kontrolowany wygłup. Cieszy uszy sporą ilością country rocka i choćby odrobiną bluesa. Wraz z upływem czasu płyta tylko zyskuje. Słychać tutaj idealnie zsynchronizowaną maszynę zdolną swoją energią eksplodować z siłą bomby jądrowej. Szkoda, że już nigdy potem panowie nie umieli tak dobrze „dołożyć do pieca”.
[/b]