Slippery When Wet (1986)
*****
----------------------------------------------------
Płyty pokroju “Slippery When Wet” cholernie ciężko jest opisywać. Choćby z racji ich statusu.
Zacznę jednak od małej dygresji… Czy poziom wcześniejszych wydawnictw Bon Jovi w konfrontacji z tym albumem – nad którym pieczę mieli specjaliści od wizażu i tworzenia hitów – nie wysnuwa pytania, iż Bon Jovi bez pomocy tego sztabu ludzi i stricte komercyjnych zabiegów nie mieliby szansy zaistnieć na dużej scenie i zapewne czy też być może zwyczajnie skończyliby się po wcześniejszych dwóch płytach? Czy chodzi tutaj o wcześniejszy brak wyrazistego stylu i konkretnego targetu czy nieumiejętność samodzielnego pisania chwytliwych piosenek? Myślę, że każdy sam odpowie sobie na powyższe pytanie.
Przejdźmy już jednak do „Slippery When Wet”. Cóż… Dlaczego pozornie tak banalna muzyka znalazła tak wielką rzeszę wyznawców? Można miejscami zarzucać „Slippery…” sztampowość, resztki dawnej naiwności, nierówność materiału ale nie ulega również wątpliwości, że to album perfekcyjny. Album zaczepny i przebojowy, z którym kontakt można śmiało porównać do uderzenia w splot słoneczny. Dosłownie – odbiera dech. Niemal każdy kawałek zadaje cios w brzuch i zostawia. Zaczyna się imponującym klawiszowym intro. Znawcy tematu zapewne wiedzą, że niedługo potem do uszu słuchacza dobiega chóralne „łoooooo…” i nieco znerwicowany riff. Perkusja „układa” piosenkę aż miło, a sam Jon Bon Jovi to pod względem wokalnym specjalista najwyższej próby. Jeśli „Let It Rock” kogoś nie przekonał to następne dwa kawałki – koncertowy klasyk „You Give Love A Bad Name” z dynamiczną zagrywką i ognistą solówką oraz nieśmiertelny „Livin’ On A Prayer” – nie powinni pozostawić cienia wątpliwości, że warto kontynuować dalszą znajomość z tą płytą. Oba niezwykle melodyjne, niesamowicie przebojowe i szalenie kąśliwe. Wraz z kultowym „Wanted Dead Or Alive” stanowią nie tylko żelazne punkty w koncertowych set listach Bon Jovi ale śmiało można powiedzieć, że na stałe weszły kanonu rocka. Kolejny żelazny punkt pojawi się za półtorej dekady…
Wracając do wątku „Wanted Dead Or Alive”. To zupełnie nowa jakość w muzyce Bon Jovi. Wspaniała ballada z dobrym tekstem i doskonałą gitarą. Brzmieniowo nawiązująca do klasyki hard rocka. Utwór kompletny. W dodatku autorstwa głównego ciała twórczego Bon Jovi co dowodzi, że panowie nawet bez pomocy specjalistów od pisania hitów doskonale sobie radzili i potrafili pisać fantastyczne piosenki. „Wanted” niesie z sobą również inną istotną zmianę. Panowie uderzyli w country’owe klimaty, które w przyszłości śmielej (i co ważne z powodzeniem) będą rozwijać.
Gra Sambory nie jest już tak zachowawcza jak na dwóch wcześniejszych płytach. Piosenki wydaja się bardziej przestrzenne, sztyletowe, zagrane niemal na granicy ryzyka. Nieco słabsze piosenki („Never Say Goodbye”, „Social Disease, „Wild In The Streets”) jedynie dodają płycie spontaniczności. Receptura na kolejną wielką płytę wydaje się bardzo prosta. Zwolennicy szczytowej formy BJ80’s wiedzą, że na kolejnym albumie zespół (mimo wszystko) zrobił kolejny krok naprzód.
P.S. Damned - dla Ciebie wydanie Japońskie
