Warto było czekać! Pierwszy odsłuch "In Time" to był zdecydowanie dobrze spędzony czas.
Na początku trochę się bałem powtórki z Asa. Nie, żeby mi to przeszkadzało, ale nie byłem pewny czy nowa płyta nie będzie przepełniona znanymi już motywami. Tymczasem finalny produkt jest czymś znajomym, ale innym, zdaje się, że nieco bardziej różnorodnym. Intro przywodzi na myśl solowe dokonania Sambory, zaś Blaze Of Hope od razu przypomina nam kogo słuchamy. Ta gitara, te przejścia dźwięków, pod wieloma względami muzyka Andrzeja jest już oklepana. Mam jednak wrażenie, że In Time oferuje nam nieco więcej swingu.
Album przetestowałem już do "puszczenia w tle", czyli kiedy muzyka leci sobie w słuchawkach/głośnikach, kiedy my robimy coś zupełnie innego i tak właściwe nie skupiamy się na dźwiękach. Oczywiście stonowany, gitarowy rock w moim przypadku zawsze się do tego nadawał i nie inaczej jest w tym przypadku. W pewnym jednak momencie zwróciłem większą uwagę na to, czego słucham. Był to utwór King Of The Crossroads, zaskakująco inny, nietypowy. A przy tym bardzo żywy i poprawiający humor
Jest też niestety pewien niedosyt, a właściwe pustka po projekcie TACE. Po kilkunastu minutach, trzeba to powiedzieć, gitara zaczyna ładować monotonią i przydałoby się jednak parę partii wokalnych. Takie dwie, trzy piosenki powkładane gdzieś w środku, w których pojawiłby się czyiś głos. Odpowiednikiem takiej pauzy jest tytułowy utwór, spokojniejszy i wolniejszy.
Na szczęście, tak jak wspomniałem, płyta jest nieco bardziej różnorodna od poprzednich i choć po czwartym Solitude można odczuć pierwsze znudzenie, tak kolejny Ring Of Uranus fenomenalnie wszystko naprawia. Utwór nieco spokojniejszy z początku i totalnie kosmiczny we fragmencie 1:20-1:45. Nie trudno się więc domyślić skąd taki kosmiczny tytuł. Pod koniec z kolei zmiana klimatu, szczypta progresywnego rock'n'rolla (nie wiem jak to nazwać, ale to by dopiero był ciekawy gatunek muzyczny!) i po czymś takim od razu mam skojarzenia z Dream Theater, a to już jest naprawdę wysoki poziom!
Słowem podsumowania, na In Time mamy wiele. Solowego Samborę, nieco Dream Theater i być może trochę Def Leppard. Ale to, co mamy przede wszystkim to Andrzej Citowicz
![Uśmiech... :)](./images/smilies/icon_usmiech2.GIF)
A najwięcej Andrzeja w Andrzeju jest chyba w Fade Away, bo ten utwór najbardziej przypomina mi dokonania z Ace Of Hearts. Może to przez to, że jest umieszczony na trackliście po dwóch kawałkach wycieczkujących po innych dźwiękach, a może po prostu to najlepszy numer na płycie.
Album na plus, wstępnie na 11 piosenek, żadna nie zbiera negatywa, bo też żadna nie ma za co go zebrać. Nie mogę oczywiście słodzić w nieskończoność, więc zaznaczę, że tylko dwie otrzymują pozytywną ocenę, reszta neutralną. Ciężko z resztą ocenić inaczej tego rodzaju typ twórczości, to przecież nie ma być maszynka do przebojów, tylko ładnie zagrany album. I taki właśnie jest. Cieszę się, że pomimo wielu podobieństw, nie jest to klon Ace Of Hearts, przynajmniej nie w moim odczuciu. Jeszcze raz plus za większą różnorodność i pozostanie przy tym w swoim unikatowym klimacie. No i jak zwykle brawa za pasję i miłość do muzyki, dzięki której możemy się nią cieszyć wszyscy razem.
Twoje zdrowie, Andrzej!