Ostatnia noc w The O2 Arena – 26 czerwca 2010 r. – Swallow Moon

Było to dobre półtora roku temu. Kiedy na początku lutego po raz pierwszy wyczytałem w internecie o The Circle Tour, niestety okazało się, że zespół wystąpi w zaledwie kilku europejskich miastach (w tym aż 7 koncertów w londyńskiej The O2 Arena), natomiast prawdziwie europejska trasa będzie dopiero za rok. Tak więc, póki co wielkie chęci i ewentualne plany na jakikolwiek wypad za granicę wypadałoby odłożyć, przynajmniej do pierwszych, oficjalnych wzmianek o przystankach The Circle Tour, tych jak najbliżej Polski. Miesiąc śledzenia wiadomości o trasie oraz monitorowania forum w zasadzie nie przyniosły niczego przełomowego, ale w tym czasie, seria londyńskich koncertów coraz bardziej nie dawała mi spokoju. Dodatkowo perspektywa zajrzenia na pewien obiekt na Stamford Bridge, zdecydowała o tym, że wyjazd do Londynu otrzymał „zielone światło”. Pozostawało tylko wybrać termin koncertu oraz pokonać największe wyzwanie, czyli kupić bilet na koncert. Jeśli chodzi o wybór terminu, owa seria koncertów w The O2 Arena granych prawie podrząd, wzbudzała nienajlepsze przekonania internautów co do świeżości i jakości występów zespołu na tym obiekcie. Mimo wszystko zdecydowałem się pojechać na ostatni występ Bon Jovi, licząc na coś szczególnego, jakąś niespodziankę, zważywszy na fakt, że będzie to pożegnanie z londyńską publicznością. Zakup biletu – niby proste, ale w przypadku zagranicznych koncertów sztuka nieco utrudniona. Jakkolwiek, znajomości, jakie one by nie były zawsze się przydają – już w kwietniu miałem bilet w ręku zakupiony w samej The O2 Arena, załatwiony nocleg i wszelkie dojazdy. Tydzień przed koncertem (dopiero) kupiłem bilet lotniczy, trochę funtów…

Weekend w Londynie zacząłem w piątek. Krótki wypad na miasto, skromne zakupy, a wszystko w oczekiwaniu na dzień jutrzejszy. Sobota 26.06.2010. Przed The 02 Arena zjawiłem się około godziny 14.00 czasu miejscowego, chcąc przed wejściem do środka, wpierw zapoznać się z tym imponującym i okazałym obiektem. Jednakże obiekt ten, swoje zewnętrzne walory w pełnej okazałości prezentuje głównie nocą, tak więc z racji doskwierającego upału postanowiłem zwiedzić arenę od środka. Wewnątrz panował ruch niczym w mrowisku. Najtłoczniej było po lewej stronie, gdzie znajdowało się ogromne stanowisko z pamiątkami z trasy koncertowej zespołu. Niekończące się kolejki, ruch i obrót niczym w MacDonaldzie, chociaż ceny mogłyby niejednego Polaka odstraszyć, np. koszulki za około 130 PLN. Na wprost głównego wejścia znajdowały się bramki, jeszcze zamknięte, informujące o otwarciu o godzinie 18.00. Natomiast na prawo ciągnęła się kilometrowa aleja otaczająca The O2 Arena, znajdującą się w samym środku obiektu. Znaleźć wolne miejsce w którymś z barów, czy wcisnąć się gdziekolwiek – po prostu niemożliwe. Po niewielkim odcinku odpuściłem sobie spacer alejką, udając się przed wejście główne w oczekiwaniu na otwarcie bramek. Wśród gwaru różnorodności języków, niestety nie udało mi się uchwycić polskich akcentów. Chociaż było to kilka godzin wyczekiwania, wbrew pozorom czas się nie dłużył, zniecierpliwienie ustępowało zachwytowi nad niesamowitym wrażeniem areny, jakiemu poddani byli wszyscy zgromadzeni. Kiedy przed zamkniętymi bramkami powoli zaczęli się ustawiać pierwsi fani, oznaczało to końcowe odliczanie do rozpoczęcia show. Absolutnie żadnych przepychanek, nawet najmniejszego ścisku, w równym sznureczku niczym grzeczne przedszkolaki, fani przechodząc przez bramki udawali się do swoich sektorów. Organizacja zarówno przed, jak i po koncercie była wzorcowa. Oznaczenia tak przejrzyste, że nawet znając tylko dwa słowa po angielsku, nie było możliwości, aby nie trafić na swoje miejsce. Dodatkowo, obsługa na każdym kroku wręcz narzucała swoją pomoc. Kiedy zająłem swoje miejsce – górna loża przy samej bandzie, z prawej strony sceny- hala dopiero zaczęła się zapełniać, a właściwie zalewać publiką , niczym woda dziurawy bok statku. Ekipa techniczna żwawo uwijała się w końcowych przygotowaniach sceny do występu. Sama scena, będąca w kształcie koła, mimo iż dookoła otoczona trybunami, nie znajduje się w centrum areny, ale jest bardziej wciśnięta w jej północną część. Jedna połówka sceny przeznaczona jest dla muzyków, natomiast drugą, pustą połówkę zapełniają fani posiadający bilety klasy vip. Nawet opuszczona The O2 Arena robi piorunujące wrażenie. Jeśli do tamtej pory uważałem ten wypad za czyste wariactwo, to jednak szybko przekonałem się, że takie przeżycie warte jest każdej wydanej złotówki. Chociaż hala była jeszcze niekompletna, ekipa techniczna na scenie, z głośników dało się słyszeć This is our house, co nieco zmyliło publikę, zwłaszcza tę część nieco rozemocjonowaną, która zareagowała tak, jakby chłopaki z Bon Jovi byli już na scenie. Ot, taki mały falstart. W końcu za chwilę na scenie miał pojawić się niejaki Kid Rock jako support, a dopiero po nim gwiazda wieczoru. Kiedy technicy opuścili scenę, nadszedł czas na show. Na początek support.
Nie do końca zapełniona hala, nasuwała wniosek, iż na ostatnią noc w The O2 Arena bilety sprzedały się w zaledwie dobrej połowie, co m.in. potwierdzałoby teorię o miernym efekcie grania aż 12 koncertów w jednym miejscu, i do tego w tak krótkim czasie. Tymczasem na scenie pojawił się Kid Rock w licznym towarzystwie muzyków, którzy od razu nasunęli mi porównanie do zespołu samego Bruce`a Springsteena. Do tamtego wieczora uważałem Kid Rocka za zwykłego pajaca udającego grać rocka, sugerując się jedynie za „miękką” jak na rockera Sweet Home Alabama, a przede wszystkim jego prywatnymi skandalami. W myśl prawidła, że prawdziwego artystę poznaje się po występie na żywo, bardzo szybko zmieniłem swoje zdanie o tym, co by jednak nie było narwanym muzyku. Kid Rock zachwycił mnie chociażby wszechstronnością grania na różnych instrumentach, a dynamiczne i pełne werwy utwory wyraźnie porywały publikę. Utwory, które w moim ostatecznym rozrachunku były co prawda skromną namiastką w porównaniu z repertuarem Bon Jovi, ale zostały wykonane w stylu zasługującym na wielkie uznanie. Nie znając tytułów, a bardziej zapamiętując melodie, postanowiłem, że po powrocie warto by przesłuchać dyskografię Kid Rocka. Zresztą sądząc po reakcji publiczności miał on liczną grupę ulubieńców. Za swój kapitalny występ artysta zebrał zasłużone brawa i wywołując niesamowitą wrzawę wśród publiczności zaczął zapowiadać zespół Bon Jovi. Zapewne w swoim stylu, nie przebierając w słowach, w ostrym płomiennym przemówieniu zaznaczył jacy to goście są chłopaki z Bon Jovi. Na podobne: „ to nie jest jakaś tam pie… Britney Spears” publika wiwatowała na całego. Po owacyjnym zejściu Kid Rocka ze sceny, hala rozświetliła się, a na scenie pojawiła się na około dziesięć minut ponownie ekipa techniczna, wymieniając sprzęt muzyczny oraz uzupełniając scenę o dodatkowe elementy, co tylko zapowiadało większe atrakcje wieczoru. Między innymi ściągnięto ze sceny płótno przykrywające podświetlany emblemat Bon Jovi . Zniecierpliwienie i wrzawa publiczności, która tym razem zapełniła halę do ostatniego miejsca, sięgnęły zenitu kiedy The O2 Arena pogrążyła się w kompletnych ciemnościach. Jeszcze tylko szybki sms do domu: „Wychodzą!”…

To było prawdziwe wejście smoka. Hala pogrążona w ciemnościach, dzięki błyskom fleszy i jaskrawym wyświetlaczom aparatów przypominała rozgwieżdżone nocą niebo. Wśród niesamowitej wrzawy, ze sceny zaczęły dobiegać trzaski, a następnie mroczną przestrzeń wypełniło elektroniczne intro wyświetlane na ogromnym ekranie, umieszczonym na środku sceny (?). Kiedy tylko pokaz dobiegł końca, pojedyncze monitory tworzące wielki ekran zaczęły rozjeżdżać się na wszystkie strony, jednocześnie w rytm dynamicznych taktów Blood on blood scena rozbłysnęła morzem różnokolorowych świateł. Element zaskoczenia wykonany perfekcyjnie i widowiskowo. Kiedy oczy wszystkich zwrócone były na ekran, zespół Bon Jovi w sześcioosobowym składzie niepostrzeżenie zajął miejsce na scenie, aby w odpowiednim momencie wejść z przytupem. Po prostu nie mogłem uwierzyć, że mam przed sobą prawie jak na wyciągnięcie ręki moich ulubieńców. Cały czas wpatrywałem się na scenę chcąc zapamiętać jak najwięcej z tego wspaniałego widowiska. Zespół zaczął swój występ dynamicznie, utrzymując szybkie tempo graniem z rzędu kilku szybkich piosenek. Prognozowane kilka miesięcy temu wspomniane obawy, co do braku świeżości i jakości zespołu wycieńczonego trudami trasy, obawy aczkolwiek uzasadnione, ale tego wieczoru nie znalazły potwierdzenia w najmniejszym chociażby stopniu. Wręcz przeciwnie – Bon Jovi bardziej przypominał zespół, który powraca po dłuższej przerwie, prezentując niebywałą energię towarzyszącą każdemu wykonywanemu utworowi. Patrząc na to, co na scenie wyprawiali Jon i spółka, nieustannie można było kręcić z niedowierzaniem głową i pytać się: jak oni to robią?! Oczywiście, nawet w historii tras koncertowych zespołu można znaleźć słabsze momenty, ale nie tego wieczoru. Przebieg koncertu, przynajmniej dla mnie nie był większym zaskoczeniem, ponieważ znając dokładnie setlisty z poprzednich przystanków The Circle Tour, dokładnie można było przewidzieć kolejność granych piosenek. Osobiście bardzo liczyłem na Runaway, a w szczególności na Bounce, ale niestety, nie tym razem. Co niezwykle istotne jeśli chodzi o utwory z setlisty, będące stałymi punktami każdego koncertu, to fakt, że absolutnie każda z piosenek potwierdziła swoje miejsce. Jeśli ktoś zastanawiał się dlaczego ta, a nie inna, np. czemu taki hit jak Always grany jest wyrywkowo, to chociażby „kopciuszki” takie jak We got it going on były jednymi z największych atrakcji wieczoru. Niezmiernie duża w tym zasługa specyficznych właściwości technicznych sceny, które dodatkowo wspomagały Jona w prowadzeniu jego szalonego show, a nie jak ma to miejsce w większości przypadków tylko do poruszania się zaledwie w prawo i lewo po scenie. Zapewne nie będzie żadną nowością, a raczej banalnym stwierdzeniem podkreślenie jak doskonałym wokalistą jest Jon Bon Jovi. Nieustannie zachęcający, wręcz zmuszający publiczność do wspólnego śpiewania. Bardziej przypominał szalonego dyrygenta przemierzającego każdy skrawek sceny, zachęcającego i tak żywiołowo reagującą publikę do jeszcze większego wysiłku. I ciągle było mu mało. Jon to także mistrz prowokacji – jego częste luzackie ala swój chłopak zachowanie, wywoływało wśród publiczności entuzjastyczne reakcje niczym gole strzelane w finałach piłkarskich mistrzostw świata. Nie przypadkowo Bon Jovi otrzymali zeszłoroczną nominację do nagród MTV za najlepszy występ na żywo. Koncert stał na bardzo wysokim poziomie, zaangażowanie muzyków widać było w każdym utworze, wykonywanych z niezwykłą pasją i determinacją. Jak dla mnie jedynym i największym minusem był ów przewidywalny scenariusz – zaczęło się bez niespodzianki Blood on blood, kiedy Sambora przejął wokal w Lay your hands on me oznaczało to półmetek, natomiast Keep the faith zwiastował koniec części oficjalnej. Oto kilka magicznych, cudownych i niezapomnianych momentów wieczoru:
* You give love and bad name. W moim odczuciu po Livin` on a prayer i It`s my life trzeci najbardziej entuzjastycznie przyjęty utwór, ale akurat nie to chciałbym podkreślić. To co symboliczne zarówno dla tego hitu jak i dla samego zespołu Bon Jovi, często wieńczone na zdjęciach, to ta część You give love and bad name, w której Jon przyjmując pozycję szpadzisty celuje mikrofonem w wykonującego gitarową solówkę Richie`go. Zobaczyć tę scenę na własne oczy – przeżycie bezcenne.

* Lay your hands on me. Na kilka minut Jon zniknął ze sceny. Wokal przejął Sambora, który również fantastycznie wspomagany był przez publikę. Jednakże chwilowa nieobecność Jona powodowała niezwykle paskudne uczucie pustki, tylko potwierdzające jak ważnymi elementami dla zespołu są jego wszyscy członkowie. Teraz mogę sobie tylko wyobrazić jak na wartości straciły tegoroczne koncerty bez udziału Sambory.
* Bad medicine/Old time rock`n`roll. Najdłuższy, najbardziej roztańczony utwór wieczoru i bodaj kosztujący najwięcej sił cały zespół. W połowie Bad medicine na scenie pojawił się Kid Rock wraz z kilkoma muzykami swojego zespołu, aby wspólnie z Jonem wykonać Old time rock`n`roll. Szaleństwo na scenie, szaleństwo na trybunach. Kiedy burza wiwatów pożegnała Kid Rocka, chłopaki ponownie zaczęli grać końcową fazę Bad medicine. Zespół nie zwalniał dynamicznego tempa, a Jon urządził sobie polowanie, a raczej zaczął sprawdzać refleks Tico Torresa – perkusista musiał na energiczne ruchy Jona w swoim kierunku równocześnie uderzać w bębny. Ale nie z Tico takie numery. Zdeprymowany niepowodzeniem Jon co rusz stawał z założonymi rękoma, natomiast Tico tylko gestykulował w jego kierunku, dając mu do zrozumienia, że ma go na oku. Całość zakończył kapitalny łomot Torresa w zespół z szalonymi wygibasami Jona.

* We got it going on. Kopciuszek, as w rękawie itp. tak można by określić kilka innych utworów zapewne uznawanych za niepotrzebne punkty każdego koncertu. Akurat w przypadku tego utworu ponownie dała znać o sobie magia The O2 Arena. W połowie utworu, dotychczas wirujące monitory, tym razem za plecami Tico zaczęły układać się w formie pokaźnych schodków, po których stopniowo wskakiwał tanecznym krokiem Jon. Kiedy unoszące się w górę schodki wyrównały się w długą platformę na wysokości górnej loży, Jon rozpoczął swój szalony, indiański taniec. Fani zajmujący miejsca za Torresem zapewne byli w siódmym niebie.

* It`s my life. Właściwie była to wersja karaoke. Publika odśpiewała każde słowo, więc jeśli tylko Jon krzyknąłby zaraz na początku: „Śpiewajcie sami!”, mógłby tylko delektować się bezbłędnie chóralnym śpiewem ponad dwudziesto tysięcznej publiczności.

Jednak wszystko co dobre, kiedyś musi się skończyć. Po Keep the faith zespół opuścił scenę. Halę ponownie ogarnęła ciemność. Skromne oświetlenie ukazywało jedynie niewielkie zejście pod scenę, gdzie udali się muzycy. Nadszedł czas na bisy…

Była to najgorętsza część wieczoru. Piekielna wrzawa wypełniająca The O2 Arena tym razem była nie do opisania. Do tradycyjnych nawoływań, oklasków, wrzasków czy gwizdów doszły m.in. odgłosy pustych plastikowych butelek uderzanych o krzesełka. Siedzące obok mnie dziewczyny zaczęły z werwą uderzać w znajdującą się przed nami na wysokości pasa plastikową bandę, i wnet pozostali fani siedzący na całej długości obwodu podłapali ten manewr, powodując donośny odgłos dudnienia. Oczywiste było, że zespół wyjdzie na bisy, ale naturalnie zachęta musiała być. W niedługim czasie, z wyjścia pod sceną dało się zauważyć pierwsze sylwetki muzyków. Udało mi się jedynie wyhaczyć Davida Bryana. Ostatni wyszedł Jon, na którego skierowane było delikatne oświetlenie. Pozdrawiając wszystkich uklęknął na środku sceny i zaczął oddawać głębokie pokłony publiczności, która po raz kolejny oszalała z zachwytu. Jeszcze mały łyk wody, i w rytm dynamicznych taktów Have a nice day scena ponownie tonie w morzu różnokolorowych świateł. Czerwone, uśmiechnięte buźki na wirujących nad sceną monitorach, w towarzystwie energicznie błyskających jaskrawych fleszy sprawiały jakby na scenie wystawiono żywiołową oprawę dla wersji disco. Jestem święcie przekonany, że niedługo The Circle Tour doczeka się wydania dvd, które uwieczni najbardziej niezapomniane wydarzenia z trasy. Seria koncertów w The O2 Arena z pewnością znajdzie uznanie u Jona, ale chyba najbardziej zapamięta historię z Livin` on a prayer. Kiedy Jon zaczął solową „inwokację” do Livin` on a prayer zamiast chóralnego wsparcia publiczności, ta zaczęła buczeć, gwizdać i wyć z niezadowolenia. Osobiście byłem w wielkim szoku słysząc tak niespodziewaną reakcję, no i naturalnie przy okazji wypadałoby zapytać Jona w jakim stopniu czuł się zaskoczony tą niecodzienną sytuacją. Reakcja Jona była natychmiastowa – odwrócił się szybko do Tico narzucając mu takty do. Podkreślając niesamowity kontakt Jona z publicznością, zaznaczyłem, że jest on także w tym elemencie mistrzem prowokacji. Po bodaj czwartym bisie na scenie zapanowała krótka przerwa, która sądząc po reakcji Jona miała zdecydować czy publika zasługuje na kolejny utwór. Wrzawa podniesiona o kilka kolejnych decybeli, dodatkowo spotęgowała się w momencie, kiedy Jon podszedł do Sambory na małą naradę: gramy czy kończymy. Doskonale było widać, że akurat w tej kwestii wypowiadał się Richie, a Jon tylko go słuchał. Chwała Richiemu za to!!! Jon rozłożył tylko ramiona i przystąpił do wykonywania kolejnego utworu. Ale już przed następnym Love this town sam rzucił w kierunku publiczności: „Chcecie więcej?!”. Love this town na całego porwała wszystkich, a zabawa na trybunach trwała na całego. Niestety, kiedy Jon ponownie zaczął solówkę „inwokacyjną” do Livin` on a prayer tym razem ponad dwudziesto tysięczna publika wypełniła śpiewem halę. Zapewne każdy fan ma swoją ulubioną piosenkę zespołu, ale to co dzieje się w trakcie wykonywania Livin` on a prayer przechodzi wszelkie pojęcie. Naprawdę nie sposób opisać emocje towarzyszące każdej sekundzie tego utworu. W końcowej fazie Jon urządził sobie długi spacer dookoła sceny żywiołowo nawołując wszystkich do wstania i śpiewu. Miałem wrażenie, że mówi to właśnie do mnie, ale kto by tam siedział spokojnie. Była to jedna z najpiękniejszych chwil w moim życiu, móc odśpiewać wraz z kilkudziesto tysięczną publicznością największy moim zdaniem przebój Bon Jovi. Jeszcze w trakcie trwającego hitu, Jon zaczął po kolei przedstawiać członków zespołu, a kiedy chłopaki wyszli już razem na scenę, aby pokłonić się publice, show dobiegło końca. Owacjom nie było końca. Ostatni ze sceny zszedł Jon, który jeszcze na chwilę cofnął się na schodkach oddając ostatnie pokłony, po czym zniknął pod sceną. Hala ponownie rozświetliła się w całości, a na scenę wkroczyła ekipa techniczna. To już był koniec. Zbliżała się północ i ostatnie odjazdy metra, tak więc nawet z przyczyn niezależnych od zespołu, koncert musiał zakończyć w określonym czasie. Osobiście nie mogłem sobie pozwolić na dłuższe pozostanie w The O2 Arena, więc od razu udałem się do wyjścia. Perfekcyjna organizacja na każdym kroku warta podkreślenia, po wyjściu z obiektu, co prawda w żółwim tempie, ale malutkimi krokami do przodu jeszcze rozśpiewani fani udawali się do stacji metra. Kierując się wskazówkami znajomych, na styk wyrobiłem się z dojazdem do miejsca zakwaterowania.

To był niezapomniany wieczór. Dnia następnego czekała na mnie jeszcze jedna atrakcja londyńskiego weekendu w postaci godzinnej wycieczki po stadionie na Stamford Bridge, ale to już zupełnie inna bajka.

1316457230

1316457262

1316457296

1316457352

Autor: Swallow Moon

Relacja wyróżniona I miejscem w konkursie na najlepszą relację z koncertu 2011 r.

Agata Matuszewska

bratnia dusza bonjovi.pl aktywna nieprzerwanie od 2003 roku, redaktorka serwisu od 2005 roku; fotograf z zawodu i zamiłowania; sztucznie ruda na głowie, w sercu ruda naturalnie; miłośniczka muzyki, astronautyki, psów i podróży. zagorzała fanka gier komputerowych i wszystkiego co geek kochać może!

Może Ci się również spodobać...